Chcąc kupić Grenlandię Donald Trump musiałby wystąpić z jakąś ofertą cenową. Ile mogłaby kosztować największa wyspa świata? Spróbujmy policzyć.
Duńscy politycy i dziennikarze zareagowali oburzeniem albo rozbawieniem na doniesienia o zakusach Donalda Trumpa, a władze Grenlandii zdecydowanie zapewniły, że to autonomiczne duńskie terytorium nie jest do sprzedania. Pojawiły się nawet sugestie, że cały pomysł - jeśli naprawdę wykiełkował w głowie amerykańskiego przywódcy - byłby dowodem na to, że człowiek ten jest niespełna rozumu.
Rzeczywiście, ostatnio na rynku tego rodzaju nieruchomości ruch jest zerowy, ale czasy się ostatnio szybko zmieniają, no i przecież w przeszłości zdarzały się podobne transakcje. Dlatego spróbujmy wyliczyć, ile by mogła kosztować Grenlandia.
Na początek przyjmijmy metodę z rynku nieruchomości, która wykorzystuje do szacunku ceny z aktualnych transakcji, dotyczących podobnych obiektów w okolicy. Metoda jest wygodna, szkopuł tylko w tym, że podobnych transakcji nie ma, nawet jeśli jako okolicę potraktujemy cały świat. Co prawda szejkowie oraz rozmaici finansowi czy showbiznesowi manipulanci kupują sobie całe wysepki, by budować tam zaciszne rezydencje, ale wielkimi terytoriami, szczególnie tak wielkimi jak Grenlandia, o rozmiarze siedem razy większym od Polski, od dawna nikt nie handluje.
Dlatego musimy użyć transakcji z przeszłości i jakoś uaktualnić cenę. Takich transakcji w historii nie ma zbyt wiele, bo z zaiste zastanawiających powodów ludzie rządzący, chcąc objąć we władanie obce terytorium, zdecydowanie częściej niż siły pieniądza postanawiają użyć po prostu siły. Kilka pokojowych przykładów z udziałem USA pozwoli nam jednak za chwilę uzyskać jakieś dane.
Najbardziej znana tego typu historyczna transakcja, z 1867 roku, dotyczyła Alaski. Rosja potrzebowała wtedy pieniędzy i postrzegała Alaskę jako bezużyteczne lodowe pustkowie, którego i tak nie da się utrzymać. Amerykanie kupili ją więc wtedy bardzo okazyjnie, za 7.2 mln ówczesnych dolarów. Po użyciu historycznego przelicznika federalnego biura statystycznego otrzymamy sumę 125 mln dzisiejszych dolarów. To kwota śmieszna, co uwidacznia się jeszcze mocniej przy przeliczeniu ceny za kilometr kwadratowy; 70 dolarów to stawka absurdalnie niska.
Weźmy zatem inny przykład. Może będzie bardziej pomocny, szczególnie że dotyczy zakupu innego terytorium Duńczyków. Zaledwie nieco ponad sto lat temu Stany Zjednoczone zakupiły fragment Królestwa Danii, przejmując część Wysp Dziewiczych, co kosztowało wtedy 25 mln dolarów w złocie. Według wspomnianego oficjalnego przelicznika, suma ta, po uwzględnieniu inflacji, dziś byłaby warta prawie 600 mln dolarów. Więcej niż za Alaskę za obszar kilka tysięcy razy mniejszy, wychodzi ponad 1.7 mln dolarów za każdy kilometr kwadratowy. Dysproporcja w porównaniu a Alaską wręcz powalająca.
Stosując cenę jednostkową z małych jak Kraków Wysp Dziewiczych, Grenlandia powinna bowiem kosztować ponad 3.5 biliona, czyli 3.500 miliardów dolarów. Gdyby zaś zastosować przelicznik ze zbliżonej wielkością do Grenlandii Alaski, to Amerykanie winni zapłacić za lodową wyspę zaledwie ok. 150 milionów.
Na domiar złego sytuację komplikuje fakt, że użycie oficjalnego, federalnego, historycznego przelicznika inflacyjnego jest dyskusyjne. Wszelkie porównania wskazują, że ziemia na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci drożała kilka razy szybciej niż wskazuje ogólna inflacja, zatem biorąc pod uwagę inflację tylko w nieruchomościach, chodziłoby raczej o nawet 20 bilionów dolarów - według przelicznika "dziewiczego" albo wciąż marny miliard, wedle "alaskańskiego".
Warto dodać, że w 1946 roku prezydent Truman proponował już Danii odkupienie Grenlandii, oferując za nią 100 mln dolarów. To w dzisiejszych dolarach 1.5 mld, a wedle naszego wskaźnika inflacji w nieruchomościach około 10 mld.
Miliard, dziesięć, a może dwadzieścia tysięcy miliardów. Taką rozbieżnością szacunków nie pomożemy Donaldowi Trumpowi wysunąć sensownej oferty.
Odwołajmy się zatem do eksperta z Rosji. Tamtejsze media podają że profesor Wydziału Zarządzania Finansami Rosyjskiego Uniwersytetu Ekonomicznego im. G. W. Plechanowa Konstantin Ordow szacuje, że Amerykanie powinni zapłacić za Grenlandię z 10 bilionów dolarów. To wskazówka, że oferta powinna być zbliżona do naszej górnej granicy, ale nie jest jasne, czy na profesora nie miała aby wpływu powszechna w Rosji tęsknota do Alaski i ogólna niechęć do Ameryki, przez co ekonomista złośliwie podsuwa tak wygórowany szacunek.
Być może warto spróbować wobec tego innej metody, stosowanej przy sprzedaży przedsiębiorstw. Zakup terytorium bardziej przypomina przecież nabycie firmy niż posiadłości. Grenlandzkie lody topnieją, ale Amerykanie nie zamierzają się tam na razie przeprowadzić. Raczej nie wchodzi w grę inna motywacja przy zakupie nieruchomości, czyli zamiar odsprzedania jej potem z zyskiem. Podobnie jak w przypadku zakupu przedsiębiorstwa, chodzi raczej o czerpanie z Grenlandii zysków: ekonomicznych i strategicznych oraz o wykolegowanie Chińczyków, którzy przejawiają już zainteresowanie grenlandzkimi bogactwami: ropą, cynkiem i ołowiem, uranem, piaskiem i nie wiadomo czym jeszcze.
Najszerzej stosowaną metodą jest wyliczenie wartości firmy na podstawie jej wyników. Zaletą metody jest prostota. Wystarczy znać wyniki finansowe. Wiedząc, za ile zostały kupione lub ile kosztują na giełdzie inne firmy z podobnymi wynikami, możemy ocenić wartość naszej.
Kardynalną wadą tej metody jest to, że przeliczniki mocno się różnią, w zależności od wielkości firmy i od branży, no a poza tym - wiadomo - krajów się w ogóle nie sprzedaje ani nie notuje na giełdach. Oględnie rzecz biorąc i traktując PKB wytwarzane na Grenlandii jak obroty firmy, otrzymamy wartość rzędu kilkudziesięciu miliardów dolarów.
Na razie Grenlandia jest w dużej mierze utrzymywana przez budżet Danii. Połowa zatrudnionych pracuje w urzędach, poza tym kraj żyje głównie z połowów. Ale według Amerykańskiej Służby Geologicznej, wyspa kryje kilkanaście mld baryłek ropy i ponad 4 biliony metrów sześciennych gazu. Wartość tych rezerw może pomóc nam w podjęciu ostatniej próby podsunięcia prezydentowi sensownej oferty.
Stosując dzisiejsze ceny, taką ilość ropy i gazu można sprzedać za jakieś 3 biliony dolarów. Do tego należy doliczyć wartość innych surowców, które kryje wyspa, uwzględnić niepewność co do przyszłych cen surowców oraz fakt, że trzeba jeszcze wyłożyć mnóstwo pieniędzy na wydobycie. Przy użyciu tej metody wypada założyć, że należałoby zaproponować z Grenlandię raczej setki niż dziesiątki miliardów dolarów.
Podsumowując, Donald Trump nie ma co liczyć na taką okazję jak z Alaską. Może też odrzucić przeciwną skrajność opartą na cenie poprzedniego, podobnego biznesu z Danią, bo jednak Wyspy Dziewicze to detal, a Grenlandia to zakup mocno hurtowy.
Intuicja podpowiada, że za Grenlandię trzeba na początek zaproponować dziesiątki mld dolarów, mocno się targować, a potem liczyć się z ceną znacznie wyższą.
Zawsze można postraszyć sankcjami, a w ostateczności bombardowaniem, a na koniec użyć odpowiedniej liczby dolarów, wydrukowanych świeżo przez Rezerwę Federalną.