"Change" - biorąc pod uwagę wywrotowy program zwycięzcy wyborów w USA, to hasło z kampanii Baracka Obamy być może zostanie zrealizowane dopiero po jego wyprowadzce z Białego Domu. Słowo to oznacza jednak nie tylko "zmianę" ale i "drobne". Czy przez pana Trumpa będziemy mieć więcej drobnych, a mniej grubych?
Nadchodzące dni powinny wstępnie wyjaśnić, które pomysły z programu gospodarczego Trumpa mogą rzeczywiście być przekute w czyn. Na razie jesteśmy skazani na niepewność, która szaleje po świecie i zżera waluty rynków wschodzących, w tym naszego złotego.
Od świtu 9 listopada, kiedy jeszcze wydawało się, że wybory wygra Hillary Clinton do piątkowego wieczoru, a więc w ciągu trzech dni po wyborze Donalda Trumpa, złoty osłabił się wobec dolara o 6 proc. (z 3.85 do 4.08), a wobec funta o 6.5 proc. (z 4.82 do 5.13).
Spadek wobec innych twardych walut był mniejszy. Euro zdrożało o 2.5 proc. (z 4.32 do 4.42), a frank o 3 proc. (z 4 do 4.12).
Z dnia na dzień te spadki były coraz większe, co może oznaczać, że to jeszcze nie koniec. W tym tygodniu przekonamy się, jak mocno pan Trump zgniecie jeszcze naszą walutę. Tak czy inaczej będzie się trzeba chyba przyzwyczaić do słabszego złotego. Oznacza to nie tylko większe wydatki na raty kredytowe dla frankowiczów.
Będziemy mieć na przykład droższe paliwo. Nie da się zaprzeczyć, że cena ropy od chwili wyboru Trumpa spada - przecież od wiatraków i baterii ten Alpha Male One woli twardych wiertników z Teksasu i minimum ośmiocylindrowe motory w swoich samochodach o sugestywnych nazwach Camaro, Phantom albo Diablo. Jednak złoty zjeżdża w dół jeszcze szybciej niż ropa, więc będzie drożej w dystrybutorze. W ogóle przy słabszym złotym więcej zapłacimy za import, co sprawi, że czas deflacji w Polsce przejdzie do przeszłości już na dobre. Kłopot może mieć też rząd, czyli w efekcie my - podatnicy, bo - jeśli słabość złotego utrzyma się - droższa będzie obsługa długu, a przy amerykańskiej konkurencji, trudniej też będzie go finansować.
Po wygranych wyborach Donald Trump "zapomni" pewnie o wielu zapowiedziach. Z jego strony internetowej zniknął już choćby plan zamknięcia granic dla muzułmanów. Jednocześnie elekt nie wycofuje się nie tylko z zapowiedzi budowy muru na granicy z Meksykiem, ale też odgradzania amerykańskiej gospodarki od świata. W kampanii wyborczej zapowiadał renegocjacje umów handlowych, w tym NAFTA, czy nałożenie wysokich ceł na import z Chin. Pod wielkim znakiem zapytania staje też umowa o wolnym handlu z Europą, a francuski minister handlu Matthias Fekl mówi już nawet "TTIP umarło" i że "każdy to wie, chociaż na razie mało kto przyznaje".
Trump zapowiadał, że będzie utrudniał korporacjom przenoszenie produkcji za granicę, by przywracać miejsca pracy zwykłym Amerykanom, których realne zarobki spadają od lat 70. To zła wiadomość przede wszystkim dla wielkich globalnych korporacji, które dawno utworzyły międzynarodowe łańcuchy dostaw. Kraje takie jak Polska, uzależnione od zagranicznego kapitału, też mają jednak zmartwienie. Wicepremier Mateusz Morawiecki chwilę po wyborach ogłosił co prawda, że amerykańskie firmy rozważają ponad 50 inwestycji w Polsce, ale nie wiadomo, czy wybór Trumpa nie zmieni im kalkulacji.
Polskiej gospodarce nie pomoże też fakt, że znajdziemy się teraz w obszarze jeszcze większej niepewności politycznej. Donald Trump już nazwał list od Władimira Putina "bardzo pięknym", co może zwiastować ważne dla naszego kraju i okolicy geopolityczne przemeblowanie. Władimir Putin doskonale rozumie, że bombardowany krytyką Trump potrzebuje partnerów. Zaledwie zdawkowy telegram od prezydenta Chin albo pogardliwe wypowiedzi typu: "On myśli, że Bruksela to jakaś wieś, pewnie poczekamy ze dwa lata, zanim nauczymy go Europy" szefa komisji europejskiej, tylko spychają Trumpa w stronę Kremla. Na razie nie widać, by rządzący w Polsce mieli jakąś odpowiedź na list przesłany z Kremla do Trump Tower w Nowym Jorku. Albo wiedzą więcej niż my, albo wybór Trumpa ich zaskoczył i na razie udają, że Kościuszko i Pułaski wystarczą...