Części do mojego stukniętego rzęcha jadą z Niemiec. Płonna okazała się nadzieja, że skoro koncern produkuje model w Gliwicach, nie będę musiał czekać na sfinalizowanie naprawy dłużej niż kilka dni. Czekam więc, aż globalna firma przyśle zderzak z Turcji albo Brazylii i nadal jeżdżę tramwajem. Takie widać są wymogi globalizacji.
Nie mam nic przeciwko tramwajom. Są szybkie i ekologicznie wrażliwe, a ja z kolei jestem wrażliwy na uroki studentek, których w moim samochodzie od dawna nie uświadczysz.
Kłopot mam tylko z bagażem mojego dziecka.
Zeszyty, podręczniki, zeszyty ćwiczeń, zbiory zadań, lektury ze spornej listy oraz opasła Biblia w obrazkach. Ponadto, w drugiej komorze plecaka: flet, strój gimnastyczny, farby, pędzle, palety i piórnik. To wszystko musi dźwigać na swoich dziesięcioletnich barkach mój syn. Ciężar kanapki, batonika, komórki i figurki Transformera o żółtawym egzoszkielecie, nie robią już większej różnicy. Plecak łatwo przewieźć autem, ale aktualnie, z winy globalizacji, jesteśmy skazani na tramwaj i przy wsiadaniu zaczynają się schody… Jakoś wciągamy bagaż na pokład ósemki, ale co z dziećmi, które muszą same taszczyć to wszystko do szkoły?
Dlatego proszę ministerstwo edukacji o wprowadzenie limitu ciężaru dopuszczalnego szkolnego plecaka. Chociażby nie więcej niż tyle kilogramów, ile lat ma dziecko.
Liczy się nie tylko kręgosłup moralny.