W puszce, która spadła z nieba, ojciec trzymał anonimowe śrubki, nakrętki i gwoździe, które "jeszcze mogły się przydać". Nawet babcia nie wiedziała, kiedy dokładnie metalowe pudełko przyleciało z innego świata. W każdym razie w załomach liter zgromadził się trzydziestokilkuletni brud. Najwięcej było go w trójkątnym otworze litery A, trzeciej od końca w dużym napisie CHOCOLATE. Pod spodem widniały trzy wyrazy, które stanowiły o wartości puszki: MADE IN USA.
W amerykańskich filmach mężczyźni walczyli ze złem, a kobiety były piękne jak sny czasu dojrzewania. Wszyscy zadowoleni, gdyż nie musieli stać w kolejkach. W domu jedliśmy codziennie pomarańczowy ser w blokach, opakowany w kawałek folii w granatowe gwiazdki i czerwone paski. Rodzice mówili, że CHEESE też pochodzi ze zrzutów. Nie dziwiłem się, że Imperium Dobra dostarcza nam kolację. Skoro komuna strzelała do górników i brała nas głodem, to Amerykanie dawali nam ser, żebyśmy jakoś przeżyli i pomogli pokonać Imperium Zła.
Kilka lat później, w miejscu gdzie teraz jest na Floriańskiej MC DONALD`S, darłem się z kolegami "Sowieci do domu". Zdążyłem również trafić Lenina kefirem w głowę. Potem do Ameryki pojechała moja dziewczyna. Właściwie jeszcze nie była moja. Na znaczkach jej listów widniało słowo LOVE. Wyobrażałem sobie, jak oblizuje znaczki. Kolejni kumple nie wracali i przysyłali zdjęcia z mocnymi brykami.
Z historią Moniki Lewinsky zaczynałem uczyć się dziennikarskiego rzemiosła. Wiedziałem, że na bombach, które spadały na Serbię uśmiechnięci żołnierze pisali pozdrowienia dla cywilnych odbiorców. Mocno kibicowałem Bushowi. Miał być drugim Reaganem, ale nie dość, że narobił swojemu krajowi wielkich długów, to
Trudno było się rozstać z naiwną wiarą w Imperium Dobra. Pocieszałem się, że oprócz mnie żegnają się z nią setki milionów ludzi na całym świecie. W Londynie poznałem za to obywateli Ameryki. Cudownie uczciwi, rześko rzeczowi, zastanawiająco pogodni. Do tego przekonani o możliwości naprawy świata, co wciąż budzi we mnie jednocześnie: współczucie i zazdrość.
Byłem tu i tam, ale nigdy w Stanach. Może polecę za pół roku, a może za półtora. Już mam przewodniki. Zdziwię się, jeśli wyląduję w kraju rządzonym przez bladą twarz. Nie dlatego, że , ale dlatego, że Stany potrzebują tym razem przywódcy, który szybko się uczy, a nie takiego, który szybko podejmuje decyzje.
Amerykanie, żeby nie wpaść jeszcze głębiej w kieszenie japońskich emerytów i chińskich rynkomunistów, muszą iść na kredytowy odwyk. Lepiej, żeby im się udało, bo im dłużej będzie istnieć Imperium, tym dłużej będziemy żyć w pokoju.
Czy Obama wygra, rozstrzygnie się pewnie w Ohio i innych niezdecydowanych swing states. Ale i tak (nawet w Chicago) górą będzie John Maynard Keynes, chociaż nie żyje od czasu kiedy z nieba spadła puszka z napisem CHOCOLATE.
Magda! Marcin! Dzięki za zdjęcia!