Premier Tusk poszedł w ślady Angeli Merkel, która odmówiła spotkania się z faworytem francuskich wyborów prezydenckich socjalistą Francoisem Hollandem. Według niemieckiego tygodnika "Der Spiegel", również przywódcy Włoch, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii nie zmierzają pokazywać się publicznie z liderem francuskiej lewicy. Wielu z nich nie podoba się zapowiadana przez niego, w razie wyborczego triumfu, zmiana kursu Pałacu Elizejskiego na scenie europejskiej.
Twierdzi, że zbyt duża dyscyplina budżetowa może pogłębić kryzys, bo spadnie siła nabywcza obywateli, a co za tym idzie, popyt na towary i usługi. Lider lewicy broni rozrośniętego do astronomicznych rozmiarów i mało efektywnego sektora publicznego we Francji. Obecny prawicowy prezydent Nicolas Sarkozy chce zmniejszyć liczbę pracowników budżetówki. Hollande chce ją zwiększyć, m.in. w szkolnictwie.
Jak to sfinansować w kraju, który stoi na skraju bankructwa? Kandydat socjalistów odpowiada: nałożyć większe podatki na najbogatszych. Proponuje np. podnieść z 50 do 75 procent podatek dochodowy dla osób, których dochody przekraczają milion euro rocznie. Co będzie, jeżeli bogaci biznesmeni przeniosą się z Francji np. do Szwajcarii? Tego nie wiadomo. Wszystko to nie podoba się rynkom finansowym.
Wielu ekspertów podkreśla, że "antykryzysowy" program Hollande'a jest mało wiarygodny. Jeżeli wygra wybory, to nie dopuści do ratyfikacji paktu fiskalnego przez Francję i będzie chciał wznowić unijne negocjacje, by stworzyć nowy tekst: bardziej nakierowany na ożywienie ekonomii i walkę z bezrobociem.
Co jednak konkretnie zaproponuje? Na razie pozostaje to bardzo mgliste. Dla Polski wyborczy triumf Hollande'a i ewentualne negocjacje w sprawie nowej umowy międzyrządowej w Unii oznaczać może szanse na zlikwidowanie tworzącej się "Unii dwóch prędkości". Skoro uczestniczymy w finansowym ratowaniu eurolandu, to możemy znowu domagać się szerszego udziału w szczytach przywódców tej strefy, których drzwi zostały na razie przed nami raczej zamknięte.
Z drugiej strony kandydaci startujący we francuskich wyborach prezydenckich opowiadają - podobnie jak ich koledzy i koleżanki w innych krajach - dużo różnych bajek. Wielu obserwatorów przypuszcza, że w razie wygranej Hollande będzie na początku dużo pokrzykiwał i gestykulował na scenie europejskiej, na co bardzo źle zareagują rynki finansowe. Giełdowa huśtawka będzie niekorzystna dla naszej gospodarki. Jak bardzo niekorzystna - zależeć będzie od tego, jak będzie duża i jak długo potrwa. Później jednak Hollande'a dopadną twarde realia.
Niemcy mają zdrowszą gospodarkę i silniejszą pozycję w UE. Nie pozwolą wiec Francji na to, by cokolwiek im dyktowała. Hollande może oczywiście chcieć, przynajmniej okresowo, wyjść z francusko-niemieckiego "dyrektoriatu" szukając innych "uprzywilejowanych partnerów". Strzeliłby sobie jednak tym samym w nogę. Pozycja Francji w Unii, bez tandemu z Niemcami, uległaby bowiem znacznemu osłabieniu. Przekonał się o tym już pięć lat temu Nicolas Sarkozy. Kiedy został prezydentem chciał stworzyć nową francusko-brytyjską lokomotywę w UE. Poza dziedziną współpracy wojskowej nie udało się to jednak. Wielu paryskich komentatorów podkreśla że - niezależnie od tego, kto będzie lokatorem Pałacu Elizejskiego po kwietniowo-majowych wyborach prezydenckich - Francja skazana jest na małżeństwo z Niemcami.
Czy Tusk robi słusznie nie zgadzając się na spotkanie z Hollandem? To, że inni przywódcy Unii, z różnych powodow, nie chcą się spotkać z liderem francuskiej lewicy, nie znaczy jeszcze, że polski premier ma robić tak samo. Powinniśmy dbać przede wszystkim o nasze własne interesy. Już w maju Francois Hollande może stać się nowym prezydentem Francji i "pomocna dłoń " podana mu wtedy, kiedy tego potrzebował, bynajmniej nie zaszkodziłoby polsko-francuskim relacjom. To, że zdenerwowałoby to Sarkozy'ego, nie powinno być uważane za problem. Ten ostatni denerwuje się często i z byle powodu: raz mniej, raz więcej i niewiele to zmienia. Jednocześnie jednak nie należało oczekiwać przesadnych korzyści płynących z ewentualnego spotkania Tusk-Hollande.
Jeżeli socjalista wprowadzi się do Pałacu Elizejskiego, zacznie - podobnie jak jego poprzednicy - po prostu bronić francuskich interesów, niezależnie od tego, czy będą one sprzeczne z polskimi, czy nie. Być może zasugeruje, że potępia "arogancję" swoich poprzedników. Nie zapominajmy jednak, że tak samo było właśnie z poprzednimi lokatorami pałacu. Chirac np. zapewniał, że Polska jest jednym z najważniejszych przyjaciół Francji i że Mitterrand niesłusznie hamował wejście naszego kraju do UE. Kiedy jednak pomiędzy Warszawą i Paryżem wystąpiła różnica zdań w sprawie interwencji zbrojnej przeciwko reżimowi Saddama Husajna, zdziwił się, że nasz kraj "nie siedział cicho". Kiedy Sarkozy został prezydentem oświadczył, że chce tej "francuskiej arogancji" położyć kres. Wkrótce potem zasugerował jednak publicznie, że Lech Kaczyński jest "tchórzem", kiedy polski prezydent nie chciał zgodzić się na forsowaną przez Paryż wersję Traktatu Lizbońskiego.
Jaki może być Hollande, kiedy przywdzieje szaty szefa państwa? Może nieco bardziej kulturalny. Tylko tyle.
Krótko mówiąc: nie należy spodziewać się kolosalnych zmian w stosunkach polsko-francuskich w razie zwycięstwa wyborczego Francoisa Hollande'a. Ani na lepsze, ani na gorsze. Nicolasa Sarkozy'ego już natomiast znamy. Jeżeli po raz drugi wygra wyścig do Pałacu Elizejskiego m.in. dzięki wsparciu Angeli Merkel i "unijnemu bojkotowi" Hollande'a to można się spodziewać, że stanie się jeszcze bardziej pewny siebie i arogancki. Dla Polski oznacza to, że francusko-niemiecki "dyrektoriat" UE będzie jeszcze mniej zwracał uwagę na nasze stanowisko, niż dotąd. Wielu obserwatorów podkreśla jednak, że na dłuższą metę, mniej ważne jest to, kto będzie urzędował w Pałacu Elizejskim, a bardziej, jakie będą dalsze losy eurolandu. Jeżeli strefa euro się rozpadnie, to wszelkie prognozy, które możemy snuć dzisiaj, będą tyle warte, co stara gazeta, umieszczona w toalecie, bo zabrakło papieru. Istnienie samej Unii Europejskiej stanie pod znakiem zapytania.