Ależ pan narobił! - usłyszałem kiedyś wychodząc ze studia po rozmowie z pewną panią minister. Chwilę wcześniej udało mi się ją nakłonić do ujawnienia, że w czasie zapowiedzianej wówczas rekonstrukcji rządu straci stanowisko i przestanie kierować swoim resortem. I że stanie się to za jakieś dwa tygodnie. Moja rozmówczyni zaczęła się zastanawiać, jak będą wyglądały prace kierowanego jeszcze przez nią ministerstwa, kiedy wszyscy dobrze wiedzą, że zmiana szefa jest nieuchronna. Dwa tygodnie zawieszenia i rozedrgania. Komu to posłuży?

REKLAMA

To było kilka lat temu, ale warto wrócić do tego choć na chwilę dzisiaj. Co prawda mamy zupełnie inny rząd, ale niezwykle aktualne są pytania o niezrealizowane wciąż zapowiedzi przetasowań w składzie Rady Ministrów. Co jakiś czas pojawiają się nowe przecieki i domysły. Trwa to już sześć tygodni, choć Beata Szydło zapowiadała, że o tym, jakie będą zmiany, poinformuje "w ciągu najbliższych kilkunastu dni". Jednocześnie podkreślała, że warto przeciąć pojawiające się w tej sprawie spekulacje. Tłumaczyła, że takie plotki i dywagacje nie służą ani Polsce, ani polskiemu rządowi, ani szefom resortów, którzy przecież dzień po dniu ciężko pracują.

Na razie więc wyraźnie widocznym efektem rekonstrukcji jest nowa jednostka czasu. Widzimy bowiem, że "kilkanaście dni" może trwać... już ponad czterdzieści dni. Można oczywiście tłumaczyć, że potrzebne są polityczne konsultacje. Można przekonywać, że poszukiwany jest najlepszy model zmian w strukturze rządu. Można wreszcie mówić, że najpierw trzeba obronić rząd przed atakiem opozycji, która chce konstruktywnego wotum nieufności dla ekipy Beaty Szydło. To wszystko jednak nie usuwa problemu, o którym mówiła sama pani premier. Spekulacje nikomu nie służą.

Było to aż nazbyt wyraźne, kiedy po zapowiedzi rekonstrukcji niektórzy ministrowie postanowili udowodnić, że są jednak potrzebni w rządowej układance i naprędce zaczęli organizować konferencje prasowe, przyjmować zaproszenia do mediów, ba! Wręcz zabiegać o takie zaproszenia, choć wcześniej nie byli wcale zainteresowani spotkaniami z dziennikarzami. Trudno uznać, że wszystko to budowało ich poważny wizerunek.

Kiedy pierwsze emocje opadły, przyszła codzienność, w której trzeba się odnaleźć. I mimo stanu ciągłego rozedrgania i nieustającej niepewności zarządzać ministerstwami, w których część urzędników nie musi być szczególnie zmotywowana do wyjątkowo ciężkiej pracy w obliczu nadchodzącej, możliwej, potencjalnej zmiany kierownictwa. Oczywista oczywistość.

Ale przeciągająca się rekonstrukcja jest nie tylko problemem wewnętrznym samego rządu. Nie chodzi tu bowiem jedynie o konieczność większego niż zwykle dyscyplinowana pracowników poszczególnych resortów w dobie chwilowego rozprężenia. Sytuacja zawieszenia rodzi też wyzwania w przestrzeni zewnętrznej, jak chociażby w relacjach poszczególnych ministrów z ich odpowiednikami w innych krajach.

Jasne jest, że w naturalny sposób osłabiona jest pozycja polityka, który za chwilę może stracić swoje stanowisko (wiem, wiem... zawsze to jest możliwe - bo nikt w rządzie nie jest przyspawany do ministerialnego fotela). Kiedy więc na przykład sekretarz stanu USA odwołuje zaplanowane wcześniej rozmowy z szefem polskiej dyplomacji Witoldem Waszczykowskim, w tle od razu pojawiają się domysły, że chodzi o zawirowania wokół oczekiwanej rekonstrukcji rządu i pytania o pozycję szefa polskiej dyplomacji. I nawet jeśli nie to jest zasadniczym powodem odwołania spotkania Rexa Tillerson z Witoldem Waszczykowskim, trudno udawać, że problemu nie ma. Podobne kłopoty ma zresztą sam Tillerson, który też jest "zwalniany" i "wymieniany na lepszy model" przez amerykańskie media.

Żeby takich problemów nie było, trzeba wreszcie powiedzieć - konkretnie - jak to będzie. Sześć tygodni temu przekonywała o tym sama premier Beata Szydło. Zatem - pani premier, jak będzie?