Whitney Houston, Beyonce, Mariah Carey, Freddie Mercury, Czesław Niemen. To tylko jedni z wielu artystów, dla których Aretha Franklin była największą muzyczną inspiracją. Jako matka chrzestna uczyła małą Whitney śpiewu, a wokalista zespołu Queen nie wyobrażał sobie, by podczas pogrzebu żegnano go innym utworem niż tym w wykonaniu Ms. Franklin. Gdy tuż przed rozdaniem nagród Grammy, Luciano Pavarotti musiał odwołać swój występ, to właśnie ona – na jego prośbę - zaśpiewała arię Nessun Dorma. Po mistrzowsku radziła sobie prawie z każdym gatunkiem muzycznym: od soulu, przez pop, na rocku skończywszy. Podczas nielicznych swoich koncertów, przenosiła widzów do niebiańskiej krainy nie tylko czarnej muzyki.
Polski fan Arethy Franklin, wybierając się na jej koncert musiał się liczyć z lotem przez ocean. Artystka cierpiała bowiem na aerofobie, czyli lęk przed lataniem. Po Stanach Zjednoczonych poruszała się wygodnym busem. Najchętniej występowała niedaleko swojego rodzinnego miasta Detroit.
Mieszkając w Europie, najłatwiej dostać się do USA, wybierając lot do Nowego Jorku. Gdy natrafiłem w internecie na zapowiedź jej występu w słynnej nowojorskiej sali koncertowej Radio City Music Hall, wiedziałem, że to niepowtarzalna okazja, by spełnić swoje marzenie o zobaczeniu "na żywo" legendarnej diwy.
Niestety koncert został odwołany. W komunikacie napisano, że artystka musi przełożyć swój występ z powodów zdrowotnych. Wtedy też w amerykańskich mediach pojawiły się pierwsze doniesienia o chorobie nowotworowej Franklin. Z nieoficjalnych informacji wynikało, że cierpi na raka trzustki.
Gdy w końcu przyjechała do Nowego Jorku, nikt nie przypuszczał, że może być poważnie chora. Siedemdziesięciokilkuletnia gwiazda weszła energicznie na scenę w białej sukni, zrzucając z siebie swój elegancki płaszcz. Akompaniowała jej orkiestra pod dyrekcją H.B. Burnum'a, który - co ciekawe - współpracował z Marylą Rodowicz i Mietkiem Szcześniakiem.
Na widowni dostrzegłem producenta muzycznego Clive'a Davisa, który stoi za sukcesem m.in. Whitney Houston. Zawsze powtarzał jednak, że piosenkarką wszech czasów jest właśnie Aretha Franklin, która podczas koncertu postanowiła oddać hołd swojej chrześnicy, wykonując brawurową interpretację utworu "I Will Always Love You".
Koncert Ms. Franklin to uczta dla ucha, oczu, ale przede wszystkim dla duszy - jak na gatunek soul przystało. Jej potężny głos, ekspresja - to jak całym swoim ciałem, każdym gestem, mimiką na twarzy - przeżywa i wyraża każdy swój wyśpiewany soulowy ozdobnik sprawia, że ciarki przechodzą po ciele.
"Respect", "(You Make Me Feel Like) A Natural Woman", "I Say A Little Prayer", I Knew You Were Waiting (For Me)". Zanim Aretha Franklin zaczęła nagrywać takie hity, śpiewała w kościele u boku swojego ojca - pastora. Na nabożeństwa zjeżdżały tłumy. Chcieli jej posłuchać nie tylko czarnoskórzy. Na nagraniu wideo z 1972 roku w Bethel Babtist Church w Los Angeles widać w pierwszych rzędach podekscytowanego Micka Jaggera, wokalistę zespołu The Rolling Stones. Zarówno on jak i wielu innych artystów wykonujących różne gatunki muzyczne, uznaje Arethe Franklin za niedościgniony wzór.