„Duchy Jeremiego” Roberta Rienta to dowód na to, że reporter może być też dobrym prozaikiem. Wydawać by się mogło, że przejście z literatury faktu do fikcji literackiej będzie co najmniej niebezpieczne, jeśli nie skończy się katastrofą. Tymczasem czytelnik, który – tak jak ja – podchodził do tej książki z niepewnością i ostrożnością, już po kilku pierwszych rozdziałach jest miło zaskoczony. A potem jest tylko lepiej…
Tytułowy bohater powieści Rienta to nastolatek wychowywany przez matkę i jej najbliższych. Jest bez wątpienia inteligentny i wrażliwy. Czy jest "grzecznym dzieckiem" - cokolwiek to znaczy w dzisiejszych czasach? No cóż. Niekoniecznie... Z pewnością ma w sobie dużo energii i wdzięku, a w głowie mnóstwo pomysłów. Trudno go nie polubić już po pierwszych kilku rozdziałach.
W pewnym momencie życie Jeremiego zaczyna się komplikować. Choroba nowotworowa matki wymusza przeprowadzkę. Gdy już do niej dochodzi, chłopiec zaczyna się konfrontować z trudną rodzinną przeszłością i niełatwą teraźniejszością. Lista pytań, na które musi sobie odpowiadać, z dnia na dzień staje się coraz dłuższa.
Z jakimi tematami konfrontuje się Jeremi, a wraz z nim - czytelnik powieści Rienta? Mamy ich całkiem sporo - jest Holocaust, Syberia, żałoba i tęsknota za tymi, co odeszli. Jest przeszłość, która przytłacza, ale z drugiej strony buduje tożsamość. Jest wiara - pełna pytań i wątpliwości. Jest w końcu samotność i ból nie do zagłuszenia.
Jak udało się Rientowi połączyć w swoim utworze te wszystkie wątki, a jednocześnie nie skręcić w stronę publicystyki, polityki i szeroko pojętej doraźności? Jak udało mu się uniknąć banału i patosu? Szczerze mówiąc, pozostaje to dla mnie zagadką, ale bardzo lubię takie zagadki. Może pomogła reporterska umiejętność snucia opowieści. Może to kwestia pewnej dojrzałości twórczej. A może po prostu coraz rzadziej spotykana wiara w inteligencję czytelnika.
"Duchy Jeremiego" to nie powieść z tezą ani umoralniająca czytanka. Autor pokazuje swojego bohatera i jego przeżycia w zniuansowany i niejednoznaczny sposób. Czy "duchy", z którymi się zmaga, budują go czy niszczą? Ułatwiają kontakt z najbliższymi czy go utrudniają? A może obie odpowiedzi są poprawne? Może nie da się tego rozdzielić? Ostateczna interpretacja należy tak naprawdę do czytelnika i będzie zależeć od jego przeżyć i wrażliwości. Autor zostawia tutaj dużo przestrzeni na refleksję i chwała mu za to.
Co zostaje w głowie po lekturze książki Rienta? Z pewnością pytanie o nasze własne "duchy" - przeżycia, traumy, smutki, rany i problemy, z którymi się mierzymy. O bagaże z przeszłości, które ciążą, ale w jakimś sensie nas ukształtowały i bez nich nie bylibyśmy w pełni sobą... Czy jesteśmy w ogóle ich świadomi? Trudno się o nich mówi w czasach Snapchata i Instagrama. W czasach, gdy jakakolwiek forma publicznego obnażania się nie robi już na nas absolutnie wrażenia, ale odkrycie swojego wnętrza przed drugą osobą coraz częściej wydaje się czymś niewyobrażalnym. Trudno się o nich mówi, trudno się nawet o nich myśli. Łatwiej przecież zrobić dobrą minę do złej gry i udawać, że ich nie ma i nigdy nie było. Że można być jak gazetka z promocjami z marketu i żyć z tygodnia na tydzień. Że można odciąć się jednym ruchem od absolutnie wszystkiego, co uwiera, nie daje spokoju, wymaga przemyślenia i przepracowywania. Że to coś da...
Pokaż mi swoje duchy, a powiem ci, kim jesteś - chciałoby się powiedzieć, przywołując znaną i trochę już zgraną frazę. Pokaż mi, z czym się mierzysz i zmagasz, a będzie mi łatwiej być blisko ciebie i odwzajemnić się tym samym. Może nie zawsze zrozumieć, ale wspierać i towarzyszyć. A czasem po prostu być.