Na początku do czegoś się Państwu przyznam – nie płakałem na „Zimnej wojnie” Pawła Pawlikowskiego. Prawdę mówiąc, na „Idzie” też nie, ale nie w tym rzecz. Tak naprawdę bardzo rzadko płaczę w kinie i to niekoniecznie na filmach, które można nazwać dobrymi. Nie zmienia to faktu, że z „Zimną wojną” mam pewien problem.

REKLAMA

W jednym z wywiadów Paweł Pawlikowski przyznał, że w "Zimnej wojnie" zagrało rozdroże, które wcześniej widzieliśmy też w "Idzie". Można powiedzieć, że to drobiazg, smaczek albo dowód legendarnego już perfekcjonizmu Pawlikowskiego. Dla mnie jednak jest w tym coś znaczącego. W jakim sensie? O tym później.

Reżyser "Zimnej wojny" w swoim nowym filmie stawia w dużej mierze na sprawdzone patenty z "Idy". Oczywiście, od razu widać, że dysponuje większym budżetem, a co za tym idzie, może sobie pozwolić na większą swobodę i rozmach. Tak czy inaczej, podobieństw formalnych trudno byłoby nie dostrzec. Pawlikowski ma swój niepodrabialny styl, z którym czuje się dobrze - chwała mu za to. Trzeba jednak przyznać, że pewne zabiegi nie robią już takiego wrażenia, bo po prostu się ich spodziewamy...


W jednej ze scen paryskiej części "Zimnej wojny" Zula i Wiktor grani przez Joannę Kulig i Tomasza Kota są w studiu nagraniowym. Bohaterka nagrywa wokal na płytę. Wszystko wydaje się w porządku. W jej śpiewie nie ma ani odrobiny fałszu. Można się zadumać, zachwycić, może nawet rozmarzyć czy wzruszyć... Jednak w pewnym momencie Wiktor wyraźnie poirytowany stwierdza: "To jest puste". Gdy usłyszałem to zdanie w kinowej sali, uświadomiłem sobie, że wyraża ono moje wątpliwości wobec tego obrazu. Bo tak jak filmowy Wiktor widzę estetyczne i dopracowane elementy, które nie trafiają do mnie na poziomie emocjonalnym.

"Zimnej wojnie" trudno cokolwiek zarzucić od strony formalnej. Film jest dopieszczony wizualnie (za zdjęcia odpowiada Łukasz Żal) i muzycznie (tu wielkie brawa należą się Marcinowi Maseckiemu). Wszyscy słyszeliśmy już pewnie opowieści o kilkudziesięciu dublach praktycznie każdej sceny, które miały pomóc aktorom wejść w pewien trans i dojść do prawdy. Każdy kadr jest do tego stopnia dopracowany, że można byłoby go wyciąć i powiesić na ścianie albo w galerii. Tym bardziej bolesny jest dla mnie brak tego, co jako widz chciałem przeżyć dzięki temu filmowi - emocji, wzruszenia...

Im bardziej próbowałem wejść emocjonalnie w ten film, tym bardziej mi się to nie udawało. Patrzyłem uważnie na ekran, wyłapywałem kolejne nawiązania, dostrzegałem ciekawe rozwiązania, ale nie byłem w stanie uwierzyć w tę historię. Nie porwała mnie ona i nie poniosła. Czekałem na emocje, a dostałem chłód. Zobaczyłem dzieło (świadomie używam tego słowa) dopracowane na bardzo wielu płaszczyznach, ale przemawiające do rozumu, a nie do serca. W tym sensie jest to dla mnie wyjątkowo zimna wojna.


Nie spodziewałem się tego, że moje zetknięcie się z "Zimną wojną" będzie miało taki finał. Mimo to życzę twórcom tego obrazu jak najlepiej i będę się cieszył z ich sukcesów. Czekam też na kolejny film Pawlikowskiego. Mam nadzieję, że reżyser nie wróci już na znane z "Idy" rozdroże i odkryje przed nami i sobą samym jakiś nowy, fascynujący świat. Może nawet nie będzie on czarno-biały...

Do "Zimnej wojny" spróbuję wrócić, ale dopiero za jakiś czas. Myślę, że warto będzie to zrobić mimo wszystkich wątpliwości.