W czasach wszechobecnego chaosu propaguje zasady logiki. Od wiecznie rozproszonych wymaga skupienia. Od roztrzepanych – kojarzenia faktów i odkrywania związków przyczynowo-skutkowych. Zaprasza do udziału w grze, która nie jest (a przynajmniej nie musi być) tylko sposobem na relaks i oderwanie się od codzienności.

REKLAMA

Praca dziennikarza ludziom spoza branży kojarzy się z ogromnym tempem. Swoje zrobiły tutaj filmy i seriale, w których oglądamy burzliwe dyskusje w wypełnionych ludźmi newsroomach i dziennikarzy, którzy cały czas się spieszą. Jest w tym oczywiście sporo prawdy. Leopold Tyrmand pisał w "Złym", że "tylko te redakcje żyją, w których czai się po kątach, wśród stert makulatury, koszy do śmieci, biurek, maszyn do pisania, telefonów, dziennikarska drapieżność. W oczach, gestach i słowach krzyczących i piszących w nich ludzi musi wyraźnie błyszczeć wieczna, nieugaszona żądza, palące pragnienie, aby nigdy nie dać się niczym zaskoczyć, natomiast stale, zawsze, nieustannie i wszędzie zaskakiwać, olśniewać, oszałamiać innych". Brzmi pięknie, prawda? Nie zawsze tak pięknie wygląda, o czym z pewnością wiedział sam Tyrmand. Jedno jest pewne - "drapieżność" i związane z nią katorżnicze tempo są wpisane w ten zawód, choć moim zdaniem - zwłaszcza w dzisiejszych czasach - wynika z tego więcej złego niż dobrego. Ale to już materiał na zupełnie inny tekst... Tak czy inaczej - oprócz momentów galopu za newsem zdarzają się w tej pracy - na szczęście - sytuacje skrajnie odmienne. Czekanie. Bywa trudne i kłopotliwe, choć w gruncie rzeczy jest błogosławieństwem.

Prawie rok temu, w piękny letni poranek od rozpoczęcia porannego dyżuru czekałem na przyjazd do krakowskiej redakcji RMF FM Marka Krajewskiego - jednego z najsłynniejszych i najlepszych polskich autorów kryminałów. Pojawił się przed umówioną godziną nagrania i później przez kilka minut razem z nim i promotorką jego powieści czekaliśmy na wolne studio. Podpisał książki dla słuchaczy, opowiedział o wrażeniach ze spotkania z krakowskimi czytelnikami, zadał kilka pytań o samo nagranie... Nie wpadłem wtedy na to, co przyszło mi do głowy po lekturze jego najnowszej powieści "Dziewczyna o czterech palcach" - by zaproponować mu w tym czasie partię szachów. Panie Marku, może być pan pewny - następnym razem naprawię ten błąd. Szachownicę możemy zabrać nawet do studia.

Marek Krajewski. Dystyngowany, energiczny, elokwentny. Budzący sympatię, a jednocześnie respekt. Precyzyjny w wyrażaniu swoich myśli. Trochę jakby z poprzedniej epoki (w najlepszym tych słów znaczeniu). Można odnieść wrażenie, że zszedł z kart którejś ze swoich powieści. Mam zresztą nadzieję, że jeśli w końcu jego proza stanie się podstawą filmu lub serialu, to pozwoli sobie na tzw. cameo i pojawi się na ekranie choćby na kilka sekund, w jakiejś epizodycznej roli. Może np. na trzecim planie grać w szachy przy kawiarnianym stoliku...

Dlaczego tak usilnie wracam do gry w szachy? Odpowiedź jest prosta - wydaje się ona doskonałą metaforą opisującą obcowanie z książkami Krajewskiego. Sam się sobie dziwię, że wcześniej nie przyszła mi do głowy.


W "Dziewczynie o czterech palcach" szachy pełnią kilka różnych funkcji. Edward Popielski - dosłownie i w przenośni - rozgrywa kilka trudnych partii z wytrawnymi graczami. Nie lada wyzwanie ma też przed sobą sam czytelnik.

Co łączy grę w szachy i czytanie książek Krajewskiego? Oba te zajęcia wymagają od nas dosyć dużego skupienia. Chwila nieuwagi może skutkować pogubieniem się. W czasach, gdy z każdej strony atakują nas setki bodźców, odcięcie się od nich i wejście w pewnego rodzaju trans nie jest takie łatwe. Tym większa satysfakcja, gdy uda się to zrobić. Nie być w tysiącu miejsc na raz, nie odbierać SMS-ów, MMS-ów, e-maili i innych wiadomości, nie sprawdzać powiadomień, nie śledzić newsów... Skupić się na jednym - rozwiązywaniu z Popielskim wyjątkowo zawiłej sprawy.


"Dziewczyna o czterech palcach" reklamowana jest jako pierwsza powieść szpiegowska w dorobku autora. Czy to oznacza rewolucję, otwarcie przez "ojca" Mocka i Popielskiego nowego rozdziału? Z pewnością tak bym tego nie nazwał. Szpiedzy, tajne, zaszyfrowane meldunki, niejasne knowania, które trzeba w porę rozszyfrować, by nie dopuścić do tragedii - to wszystko w powieści znajdziemy i to w dużych ilościach. Jest też kiełbasa cytrynowa, zegarek marki Eberhard, Józef Piłsudski, Eligiusz Niewiadomski i galeria ciekawych postaci, które - niczym sowy ze słynnego Twin Peaks - nie są tym, kim się na pierwszy rzut oka wydają. Krajewski jednak - co bardzo mu się chwali - nie wymyśla siebie na nowo i nie skąpi nam tego, co w jego pisarstwie cenimy. Nie należy do tych, którzy w pogoni za fabularnymi fajerwerkami tylko szkicują świat przedstawiony. On maluje go z dużym przywiązaniem do detali. Nie jest to tylko dekoracja z małomiasteczkowego teatru, który najlepsze lata ma już dawno za sobą - czytelnik dostaje wielowymiarowy, intrygujący obraz, który pomaga mu wejść w klimat całej historii. Krajewski nie chodzi na łatwiznę i nie stawia na efekciarstwo czy epatowanie makabrą. Jest solidnym rzemieślnikiem czerpiącym z klasyki gatunku, a jednocześnie nie popada we wtórność. Wytrwale popularyzuje łacińskie sentencje i myśli swoich ulubionych filozofów. Serwuje czytelnikowi wyjątkowo wysmakowane danie. Danie do myślenia.

Co jeszcze łączy szachy i powieści Krajewskiego? Na myśl przychodzi mi tutaj niemodne dzisiaj słowo - zasady. "Świat to szaleństwo i to bez żadnej metody" - napisał Wojciech Młynarski w tekście do legendarnej "Kołysanki Rosemary" Krzysztofa Komedy. Niezależnie od tego, jak bardzo nam po drodze z tą dość smutną wizją, czasem chcemy choć na moment uwierzyć, że może być inaczej. Że logiczne myślenie może - w sensie dosłownym - ratować życie, a walka dobra i zła może odbywać się przy użyciu nieco subtelniejszych narzędzi niż internetowe boty czy atomowe bomby. Jest w tym doświadczeniu coś oczyszczającego, a może nawet terapeutycznego. W tym sensie można powiedzieć, że Krajewski - niczym Sienkiewicz - pisze tak naprawdę "ku pokrzepieniu serc".