Seks, wóda, mordobicie, dziwki, hera, koka, hasz i LSD. Wymuskani amanci i przepakowane zbiry, z których testosteron wylewa się uszami. Strzały, intrygi, pościgi, spiski, policje jawne, tajne i dwupłciowe. Męskie i mocne kino – cokolwiek właściwie miałoby to znaczyć – pozbawione wszystkich tych elementów wydaje się nie mieć racji bytu. Wystarczy jeszcze pozbawić głównego bohatera cech macho i już mam receptę na zamach samobójczy na dużym ekranie. Ale czy na pewno?

REKLAMA

Ostatnie miesiące pokazują, że mamy w kinie dobry czas dla tych, którzy nie boją się ryzyka filmowego samobójstwa. Nie zatrzymało ono Pawła Pawlikowskiego, reżysera zjawiskowej "Idy", który od kolegów z branży słyszał, że ten projekt będzie jego zawodowym harakiri. Zamiast samobója mamy jednak deszcz nagród, znakomite recenzje i - co zgodnie przyznają eksperci - duże szanse nie tylko na nominację, ale także zgarnięcie Oscara. Opłacało się - można powiedzieć, choć trzeba przytomnie zauważyć, że samo się nie opłacało. W końcu tak życiowe, jak i filmowe scenariusze nie piszą się i nie realizują same z siebie.

Projektem o podobnym, jeśli nawet nie większym czynniku ryzyka co historia młodziutkiej zakonnicy i jej mrocznej ciotki wydaje się wypuszczony niedawno na DVD "Locke" Brytyjczyka Stevena Knighta. Gdybyśmy obejrzeli oba filmy jeden po drugim to moglibyśmy odnieść wrażenie, że ich twórcy prowadzą nietypową licytację: nie "kto da więcej" ale "kto da mniej". W "Idzie" mieliśmy dwie główne bohaterki podróżujące po Polsce lat 60. szarym i niepozornym jak cała rzeczywistość wartburgiem. W "Locke’u" - poza kilkoma robotnikami pojawiającymi się w pierwszych sekundach filmu - mamy tylko jednego człowieka na ekranie. Od początku nawet nie próbuje on udawać nikogo niezwykłego, ale jego historia pochłania uwagę widza na ponad godzinę widowiska. Kameralnego, wyciszonego i pozostającego w pamięci widowiska.

Ivan Locke, wsiada do dużego (PR-owcy powiedzieliby pewnie "rodzinnego") auta po opuszczeniu późnym wieczorem dużej budowy, której jest kierownikiem. Jest do bólu zwyczajny - zmęczony, niewyspany, lekko przeziębiony. Nie wygląda na kogoś, komu może się przydarzyć - zarówno tego, jak i każdego kolejnego wieczora - coś wyjątkowego. Sprawia wrażenie lekko rozkojarzonego, gdy najpierw zatrzymuje się na lewym pasie mimo zielonego światła, a później - reagując na trąbiących na niego kierowców - gwałtownie skręca z niego w prawo. Jest w tej sytuacji trochę jak Witek z "Przypadku" Kieślowskiego biegnący do pociągu. Co stałoby się, gdyby pojechał wybraną na początku drogą? Tego możemy się tylko domyślać...

Historia "Locke’a" wiązała się z dużym ryzykiem nie tylko ze względu na kameralny charakter. Powiedzmy sobie szczerze - jest pozbawiona fajerwerków, zwyczajna jak sam bohater. Oto dobry mąż, ojciec i ambitny fachowiec ma tej nocy kolejny raz zostać ojcem. Matką dziecka jest kobieta, w której nawet nie zdążył się zadurzyć, której nie kocha i właściwie w ogóle nie zna. Mimo to nie uchyla się od odpowiedzialności, nie szuka usprawiedliwień, nie użala się nad sobą. Rusza w podróż z jasno sprecyzowanym planem i decyzją, z której nie zamierza się wycofywać. Nie myśli o tym, jakie będzie musiał ponieść konsekwencje, nie zajmuje się samym sobą. Chce być przede wszystkim fair wobec tych, z którymi toczy podczas jazdy długie i trudne rozmowy przez telefon - dzieci, żony, pracodawcy, którego opuszcza w bardzo ważnym momencie i matki swojego dziecka.

Co sprawia, że prosta historia budowlańca z zasadami trzyma nas przed ekranem? Przede wszystkim - szlachetny minimalizm, z jakim została wykreowana. Fajerwerki i wodotryski opatrzyły się nam już w kinie do tego stopnia, że mniej coraz częściej znaczy lepiej. A tu mamy naprawdę mało - nawet w aucie Locke’a poza nawigacją i zestawem głośnomówiącym nie ma praktycznie żadnych rekwizytów. Słuchamy rozmów, patrzymy na zmęczoną twarz Locke’a i bajeczne, surrealistycznie migoczące światła innych pojazdów odbijające się w szybach jego auta. Każdy z nas pewnie odbywał podobne podróże, każdy z nas - co zrobić, takie czasy - ma za sobą poważne rozmowy, z braku możliwości przeprowadzone nie osobiście, a przez telefon. Powiedzenie, że możemy się poczuć tak, jakbyśmy siedzieli w aucie Locke’a na siedzeniu pasażera byłoby pewnie sporym nadużyciem. Autostrada nie jest jednak pusta - w wielu mijanych przez bohatera autach mogą się dziać podobne, może szczęśliwsze, a może jeszcze bardziej dramatyczne historie. Ich bohaterowie, tak jak Locke, nie mogą zatrzymać się na środku autostrady, powiedzieć: "ja wysiadam, ja się tak nie bawię".

Film Knighta jest czymś orzeźwiającym w czasach, gdy z ekranów spoglądają na nas dziesiątki facetów stereotypowych do bólu i setki rozedrganych, niepewnych, zagubionych i nie do końca chcących się odnaleźć dużych chłopców. Jest zrobiony z szacunkiem dla widza i jego inteligencji, pozbawiony morału, tezy, nachalnie wciskanego nam jak ulotka na ruchliwej ulicy przesłania. Jest w końcu miłą odmianą w czasach, gdy w odpowiedzi na proste pytania zamiast "tak" lub "nie" często słyszymy "tak, ale..." albo "pogadajmy o tym jutro".