Powiedzmy to sobie wprost – Tadeusz Kościuszko nie ma powodów, by w związku z premierą "Kosa" przewracać się w grobie. Film Pawła Maślony nie robi mu krzywdy. Nie jest naiwną laurką ani opowieścią o zabarwieniu hagiograficznym. Daleko mu też do konwencji mówienia o wielkich postaciach historycznych, która wciąż świetnie się sprzedaje i zgarnia nagrody w Hollywood – i bardzo dobrze!
Coś dziwnego się porobiło z naszymi rozmowami o filmach. Coraz częściej nie są one dobre albo nieudane, ale "antypolskie" czy reprezentujące "pedagogikę dumy" w kontrze do "pedagogiki wstydu". Z drugiej strony mamy wobec kina - co potwierdza choćby medialna debata o animowanych "Chłopach" czy satyrycznym serialu "1670" - coraz dziwniejsze oczekiwania. Gdzieś gubi się w tym wszystkim dość banalny fakt, że każde dzieło - literackie, filmowe, plastyczne itp. - pokazuje wybrane przez twórców spojrzenie na dany temat i jest zrealizowane w takiej czy innej konwencji. Nie jest więc opasłą historyczną monografią, wyczerpującą dane zagadnienie - i co więcej, nie powinno być, bo przecież nie o to chodzi w literaturze czy w kinie. A my, oczekując od takiego czy innego filmu, że w 120 czy 180 minut naświetli nam dany temat ze wszystkich możliwych stron i odpowie na każde pytanie, robimy sobie po prostu krzywdę. Najdelikatniej rzecz ujmując.
W przypadku "Kosa" najczęściej powtarzanymi hasłami opisującymi konwencję, w jakiej nakręcony jest ten film, są "western" i "Tarantino". To oczywiście (poza marketingowo-sprzedażową szufladką) w jakimś sensie prawda - z tym że nie cała.
Nie ma co ulegać mylnemu wrażeniu, że bez pana Quentina nie wiedzielibyśmy, jak przenieść western na polski grunt. Gdy na ekrany wchodziło znakomite "Prawo i pięść" Jerzego Hoffmana (mimo upływu lat wciąż świetnie się ten film ogląda, do czego gorąco zachęcam), pan Tarantino był jeszcze bobasem i raczej nie myślał o kręceniu filmu.
Nie jest też tak, że tylko Tarantino bawi się na świecie gatunkiem westernu i próbuje wycisnąć z niego coś nowego. Ciekawskim polecam choćby "Braci Sisters" z Joaquinem Phoenixem czy "Slowwest" z Michaelem Fassbenderem. Kilka lat temu w Polsce mieliśmy też arcyciekawy "Eastern" Piotra Adamskiego pokazujący, jak daleko można się odbić od tego gatunku.
Jest też w "Kosie" - mam nadzieję, że wspomnienie o tym nie będzie niedźwiedzią przysługą dla twórców tego filmu - schemat doskonale znany z XIX-wiecznych powieści. Mamy w końcu wydarzenie historyczne, które jest tłem dla perypetii bohaterów - fikcyjnych na pierwszym planie i historycznych na drugim. Skąd my to znamy? Choćby z powieści Dumasa czy Sienkiewicza. Zresztą jedna z początkowych scen "Kosa" budzi uzasadnione skojarzenia z "Ogniem i mieczem". Tylko w tym wypadku zamiast pięknego wojaka i jego kompanów powóz z damami pomaga wyciągnąć z wody chłop.
Podsumujmy zatem ten nieco przydługi wstęp - "Kos" to film przede wszystkim przygodowy i tak warto go potraktować. Nie szukałbym w nim niesamowicie pogłębionych portretów psychologicznych, diagnoz społecznych, politycznych czy jakichkolwiek innych. Nie wymagałbym też od niego zniuansowanego, wyważonego opisu obyczajów czy problemów epoki. Twórcy od pierwszych sekund seansu pokazują nam, że wybrali pewną konwencję. Oczywiście trochę się nią bawią, czasem ją przełamują, ale jednak trzymają się dość jasnych zasad. Z jakim skutkiem?
Tadeusz Kościuszko w interpretacji Jacka Braciaka jest postacią intrygującą. Ma w sobie jakąś tajemnicę, którą potęguje jeszcze fakt, że mówi niezbyt wiele i nie jest bynajmniej typem ekspresyjnym i ekstrawertycznym. Często - co jest formą gry z widzem - patrzymy na jego twarz i możemy się tylko domyślać, jakie myśli chodzą mu po głowie. Jest w tym w sumie sznyt westernowy, bo przecież w klasycznych opowieściach o Dzikim Zachodzie do miasta przyjeżdża tajemniczy rewolwerowiec, o którym wiemy niewiele i stopniowo poznajemy go przez jego działania. Takie potraktowanie postaci historycznej to kolejna ogromna zaleta tego filmu.
Twórcy nie ulegli pokusie budowania poprzez rozbudowane sekwencje szerszego kontekstu czy przeszłości Kosa. Pewne niezbędne informacje są przemycane w dość naturalny sposób, który nie zaburza tempa opowieści. Oczywiście, osoby lepiej zorientowane w historii pewnie wyniosą z tego filmu nieco więcej. Encyklopedyczna wiedza nie jest jednak niezbędna do tego, by wejść w tę historię i śledzić ją z przyjemnością.
Kos ze swoim czarnoskórym przyjacielem (to nie wykwit politycznej poprawności, ale postać historyczna) przyjeżdża na ojczyzny łono, by policzyć szable i rozpocząć powstanie. Cóż to byłby w końcu za western, gdyby nie chodziło w nim o walkę o sprawiedliwość. I gdyby (niemal) samotny rewolwerowiec nie miał godnego przeciwnika. W tym konkretnym przypadku zło reprezentuje przede wszystkim grany przez Roberta Więckiewicza rotmistrz Dunin, który zresztą poluje na Kościuszkę. To też sytuacja mocno westernowa - na wożonym przez niego liście gończym brakuje tylko dopisku "Wanted dead or alive".
Więckiewicz dostał niełatwe zadanie. Istniało ryzyko, że jego czarny charakter będzie śmieszył zamiast straszyć. Że za dużo będzie groźnych min i pompatycznych monologów (jak w gorszych częściach serii o Bondzie), a za mało autentycznej grozy. Rotmistrz na szczęście nie wpadł w tę pułapkę. Nie jest złem wcielonym, a momentami wręcz ma w sobie dużo wdzięku. Jest elokwentny, dobrze wychowany, a niektóre jego przemyślenia brzmią niepokojąco celnie. Tym większe robi wrażenie, gdy pokazuje ciemniejsze strony swojej natury...
Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że wielka polityka jest w tym filmie najważniejsza. Twórcy mogli iść tą drogą, ale wybrali inaczej. Na pierwszy plan bardzo szybko wysuwa się prywatna walka granego przez Bartosza Bielenię chłopa Ignaca. Szlachecki bękart po licznych upokorzeniach ucieka z testamentem swojego ojca. Nie umie go sam odczytać, ale widzi w nim nadzieję na poprawę swojego losu. W pewnym momencie drogi jego i Kosa przecinają się...
Spotkanie Ignaca i Kościuszki mogło się zakończyć piękną katastrofą i osunięciem się filmu w patetyczny banał (lub banalny patos). Oczami wyobraźni łatwo zobaczyć historię, w której szlachetny przywódca wykłada uciemiężonemu chłopu swoje wielkie idee, prowadzi go najpierw do walki, a potem ku świetlanej przyszłości. Obaj mogliby jeszcze - jak na western przystało - odjechać w stronę zachodzącego słońca... Na szczęście to kolejna pułapka, którą ominęli twórcy "Kosa". Niebagatelną rolę odegrał tu grany przez Jasona Mitchella kompan Kościuszki - Domingo. To z nim Ignac spędza więcej czasu niż z samym Kosem. Panowie nie mówią w swoich językach, ale paradoksalnie dość szybko (z pomocą licznych onomatopei i machania rękami) znajdują wspólny język. Porównują swoje blizny i choć okazuje się, że powstały od różnych narzędzi i w różnych okolicznościach, to obaj padli ofiarą w gruncie rzeczy tego samego mechanizmu. Domingo jest w lepszej sytuacji, bo życie niewolnika to już dla niego przeszłość. Fakt, że jest przybyszem z zewnątrz, pozwala mu na świeże spojrzenie na porządki panujące w ojczyźnie Kościuszki, które dla większości bohaterów są oczywiste, odwieczne i nienaruszalne.
Zestawienie losów pańszczyźnianego chłopa i amerykańskiego niewolnika może być dla części widzów szokujące, zaskakujące i kontrowersyjnie. Wszak w szkole poznaliśmy nieco inne spojrzenie na ten temat. Powtórzę raz jeszcze - nie traktujmy "Kosa" jak podręcznika historii. Kogo ten temat zaintryguje, ten może sięgnąć do źródeł (np. głośnego "Chamstwa" Kacpra Pobłockiego). To zresztą komplement dla filmu i jego twórców, jeśli poza uczciwą rozrywką dostarcza widzowi jeszcze bodźców do działania poza kinową salą albo przynajmniej zadania sobie pytania: "A może było trochę inaczej niż myślałem?".
Na poziomie samej historii twórcy "Kosa" dostarczają nam dość dużo przykładów na poparcie tezy, że życie Ignaca i jemu podobnych jest - najdelikatniej rzecz ujmując - dalekie od idylli. Przemoc w tym świecie ma różne twarze. Bohater grany przez Bielenię z narażeniem życia dostarcza rozrywki znudzonemu szlachcicowi Wąsowskiemu (w tej roli przerażająco znakomity Łukasz Simlat). Do bękarta nienawiścią pała brat intrygant, w którego wciela się Piotr Pacek.
Trudno nie kibicować próbom wyrwania się z tego świata, gdzie jest się traktowanym znacznie gorzej niż najbardziej prymitywne sprzęty - tylko dlatego, że człowiek miał nieszczęście urodzić się na takim, a nie innym szczeblu drabiny społecznej. Chcemy - tak jak chłopscy bohaterowie - wierzyć, że to możliwe. Widzimy ich narastający gniew i dojrzewający w nich bunt... Czujemy - choćby w znakomitej i jednocześnie trudnej do oglądania sekwencji w karczmie - z jak wielką pogardą i upodleniem muszą się mierzyć...
W tym miejscu wypada uczynić jedno ważne zastrzeżenie. Twórcy "Kosa" nie popadają w "smarzowszczyznę". Zapraszają nas do świata pełnego przemocy. Dają nam na różne sposoby odczuć, że chyli się on ku upadkowi, ale jednocześnie umiejętnie równoważą ten mrok.
Jest w świecie "Kosa" - jakby na przekór wszechobecnej brutalności - całkiem sporo humoru. Jest dużo zabaw z literaturą i popkulturą. Spostrzegawczy widzowie wychwycą choćby nawiązania do "Wesela" Wyspiańskiego czy skrócony, choć nadal rozpoznawalny, cytat z "Pana Tadeusza". W oczy (lub raczej w uszy) rzuca się też nawiązanie do głośnej obrony Wyspy Węży z początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę.
Niewątpliwym walorem filmu, który sprawia, że pokazywany świat nie jest jednobarwny, jest galeria ciekawych postaci, które widzimy na ekranie. Tak jak w dobrym kinie gatunkowym być powinno - nawet te pojawiające się na chwile na ekranie są wyraziste, zapamiętywalne i - tu brawa dla reżyserki castingu - świetnie obsadzone. Swoje 5 minut mają tu m.in. Dobromir Dymecki (tym razem - inaczej niż w "1670" - bez husarskich skrzydeł), Andrzej Seweryn, Michał Czernecki, Dorota Segda czy Joanna Szczepkowska. Do tego dochodzi bogata paleta pięknie wystylizowanych złoczyńców, budzących wizualne skojarzenia z westernami (np. Mariusz Jakus z sumiastym wąsem).
Nie można oczywiście zapomnieć o granej przez Agnieszkę Grochowskiej Pułkownikowej czy Pocztylionce, w którą wciela się Matylda Giegżno. To bohaterki, które widzimy na ekranie w kluczowych dla fabuły momentach i które wykraczają poza role stereotypowo przypisywane kobietom w kinie historycznym czy opowieściach westernowych.
Kinowe wyniki "Kosa" dają podstawy do ostrożnego optymizmu. Film nie bije co prawda rekordów i ma - jak to w sezonie przedoscarowym bywa - dosyć sporą konkurencję. Mam jednak nadzieję, że jeszcze przez co najmniej kilka tygodni będzie cieszył się życzliwością widzów, a potem skok zainteresowania przeżyje w streamingu. Banalna prawda jest taka, że jeśli chcemy, by polskie kino historyczne czy dotykające historii było dobre, różnorodne i atrakcyjne - musimy "głosować nogami" i oglądać produkcje tego typu.
"Kos" nie jest idealny i nie chciałbym - a taki postulat pobrzmiewa z niektórych hiperentuzjastycznych recenzji - żeby wszystkie filmy przypominające nam dawne dzieje wyglądały teraz podobnie do niego. Pokazuje jednak w spójny, atrakcyjny i dopracowany sposób, jak można bawić się historią, nie popadając jednocześnie w nachalny dydaktyzm.