Pierwszy raz zaprezentował się światu 40 lat temu. Imponował młodzieńczą energią, poczuciem humoru i mocno nieszablonowym podejściem do rozwiązywanych spraw. Axel Foley, bo o nim mowa, powraca dziś po latach w kolejnej części "Gliniarza z Beverly Hills". Co z tego wyszło i czy jest to udany powrót?

REKLAMA

Za co kochamy "Gliniarza z Beverly Hills"?

Axel Foley to jedna z tych postaci, które budzą naszą sympatię na ekranie, ale raczej nie chcielibyśmy spotkać ich w codziennym życiu. Niepoprawny blagier, mający w nosie wszelkie procedury i regulaminy. Stróż prawa, którego znakiem rozpoznawczym są malownicze karambole. Na swój sposób skuteczny, ale raczej nie nazwalibyśmy go przewidywalnym i odpowiedzialnym. Czy chcielibyśmy komuś takiemu powierzyć choćby sprawę kradzieży roweru? Szczerze wątpię. Choć pewnie finalnie znalazłby go, rozwalając po drodze kilkadziesiąt innych pojazdów.

"Gliniarz z Beverly Hills" to seria oparta w gruncie rzeczy na dość prostym i precyzyjnie powtarzanym schemacie. Nie mamy tutaj wielowątkowej, finezyjnie splątanej historii. Nie zastanawiamy się do końca, kto jest dobry, a kto zły czy skorumpowany - to jest jasne od razu. Trudno też o przesadnie pogłębionych bohaterów, którzy przechodziliby jakieś przemiany wewnętrzne... Takie rzeczy to nie tutaj. Tu chodzi o to, żeby się działo - im gęściej, tym lepiej. Strzelaniny, pościgi dziwnymi pojazdami, kolejne pokazy ułańskiej fantazji i ogólna demolka. Do tego charakterystyczna i błyskawicznie wpadająca w ucho muzyka Harolda Faltermeyera. A w centrum uwagi on. Człowiek o nieograniczonej wyobraźni i niepohamowanym słowotoku. Luzak, śmieszek i dusza towarzystwa. Stały bywalec klubów ze striptizem. Lojalny kumpel, uparty policjant i trudny do upilnowania podwładny z niewyparzoną gębą. Krótko mówiąc - Axel Foley, grany brawurowo przed Eddiego Murphy’ego.

Ktoś mógłby - idealistów wszak nie brakuje - zapytać, po co po latach wskrzeszać bohatera, który miał już swoje 5, a nawet 10 minut. W końcu to ktoś, kto reprezentuje czasy (słusznie bądź nie) minione. Odpowiedź jest prosta - jak w tej reklamie z Leo Beenhakkerem sprzed kilkunastu lat - "For money". To w sumie pocieszające, że branża filmowa w tym coraz bardziej opanowanym przez bezduszną technologię świecie ma nas wciąż za istoty sentymentalne, które chcą wracać do historii sprzed lat. Do opowieści, które były dla nas ważne, ciekawe lub po prostu dostarczyły dobrej zabawy.

Niełatwy powrót po latach

Im więcej sequeli trafia na kinowe ekrany i do serwisów streamingowych, tym więcej mamy dowodów na to, że reanimacja nawet kultowych bohaterów sprzed lat to sztuka trudna, która udaje się tylko nielicznym. Powrót Foleya też nie był łatwy i twórcy musieli zdawać sobie z tego sprawę.

Po pierwsze, mówimy o komedii kryminalnej, a przez te wszystkie lata trochę się pozmieniało, jeśli chodzi o nasze poczucie humoru i to, z czego wypada lub nie wypada się śmiać. Nie można było tego z jednej strony zupełnie zignorować, a z drugiej - biernie się temu poddać, bo wtedy widz dostałby potrawę niezgodną z zamówieniem, jakąś żałosną namiastkę tego, co ma w pamięci. A umówmy się - Foley nigdy nie był mistrzem savoir-vivre’u ani więźniem politycznej poprawności.

Kolejne wyzwanie wynika wprost z czasu, który upłynął... To, co było urocze i łobuzerskie w ustach i zachowaniu młodziutkiego policjanta, mogłoby - przeniesione 1:1 - zabrzmieć w wykonaniu mężczyzny po sześćdziesiątce sztucznie/nieautentycznie/żałośnie (niepotrzebne skreślić).

Filmowcy stanęli więc przed pozornie nierozwiązalnym problemem. Jak (nie bawiąc się w cyfrowe odmładzanie rodem z ostatniej części "Indiany Jonesa") pokazać bohatera, który jest o 40 lat starszy niż wtedy, gdy widzieliśmy się z nim pierwszy raz, jest więc już nieco innym człowiekiem, a jednocześnie nie zatracić komediowego charakteru filmu i dostarczyć widzom to, co się im spodoba?

Netflix nie od dziś ma opinię platformy z - jakby to delikatnie ująć - dość luźnym stosunkiem do wszelakich klasyków. Już nie raz widzieliśmy, jak twórcy wpadali w szał dekonstrukcji. Tu coś zmienili, tam uwspółcześnili i w rezultacie z oryginału zostawało tak niewiele, że trudno było go poznać. Od razu uspokajam - tutaj nie mamy do czynienia z taką sytuacją.

Sprawdzone patenty

Nowy "Gliniarz..." zrobiony jest z szacunkiem dla tych, którzy pokochali wcześniejsze części. Spostrzegawczy widzowie wyłapią z pewnością co najmniej kilka mrugnięć okiem do tej grupy. Scenariusz skonstruowany jest w gruncie rzeczy w oparciu o te same, sprawdzone elementy, co w poprzednich częściach serii.

Pościgi z rozwalaniem aut? Są (technika poszła do przodu, więc wyglądają nawet bardziej efektownie). Strzelaniny? Są. Tajemnice? Obecne. Wybryki i mistyfikacje głównego bohatera? No oczywiście, że są. Nie mamy też jakichś eksperymentów na poziomie pracy kamery czy montażu. Foley powraca w tej samej, charakterystycznej kurteczce. Znów robi bałagan w Detroit, a potem okazuje się, że musi pojechać do Beverly Hills z arcyważną misją.

Do walki o uznanie widzów po wieloletniej przerwie Foley nie staje sam. Towarzyszą mu kumple sprzed lat - Rosewood i Taggart. Obydwaj odgrywają w tej historii dość istotne role. Są już w nieco innym miejscu - jeden poza służbą, a drugi na kierowniczym stanowisku. Wydają się nieco bardziej niż Foley przyjmować do wiadomości nieuchronny upływ czasu i jego konsekwencje.

Nowe wyzwania

Bohater grany przez Eddiego Murphy’ego staje w tej części serii przed podwójnym wyzwaniem. Oprócz kryminalnej zagadki ma do ogarnięcia również coś znacznie ważniejszego - kwestię zaniedbanych relacji z dorosłą córką, która jest ambitną prawniczką mieszkającą w Beverly Hills. Z tą pierwszą kwestią radzi sobie tak jak zwykle - z dużą dozą nonszalancji i brawury. Za to ta druga nie jest już dla niego taka łatwa i oczywista...

Wprowadzenie do historii Foleya jego dorosłej córki (w tej roli Taylour Paige) to zabieg ciekawy i sprawdzający się na kilku poziomach. W mocno męskiej serii pojawia się (zgodnie z duchem czasów i oczekiwaniami widowni) wyrazista postać kobieca. Ten fakt każe nam od razu nieco inaczej spojrzeć na głównego bohatera - wieczny Piotruś Pan zostaje sprowadzony na ziemię. Musi zmierzyć się z faktem, że w pewnych sprawach dał ciała i nie da się tego zaśmiać ani zagadać. Jednocześnie podnosi się stawka, o którą toczy się gra - a to w każdej opowieści kryminalnej (nawet tej komediowej) warunek nieodzowny do tego, by widz z uwagą śledził ekranowe perypetie. Chodzi już nie tylko o sprawiedliwość czy przyjaźń, ale też o więzy krwi.

Relacje Foleya z córką pokazane są zręcznie i w taki sposób, by komedia kryminalna nie zmieniła się nam niepostrzeżenie w rodzinny dramat psychologiczny. Mamy więc niepozbawione złośliwości starcie mocnych charakterów, które dobrze się ogląda. Pani prawnik obśmiewa metody ojca, choć zdarzają się również momenty, gdy dla dobra sprawy idzie w jego ślady... Różni ich praktycznie wszystko - nawet nazwisko, bo córka zdecydowała się na zmianę.

Widz oczywiście domyśla się (bo o to też chodzi w tym gatunku), w jakim kierunku potoczy się ten spór ojca i córki. Mimo to nie ma mowy o przygniataniu nas banałem czy patosem, który mógłby się wkraść w tę sytuację. Nie wpływa to też źle ani na komediowy, ani na kryminalny aspekt filmu. A my możemy w tym starciu pokoleń pełnym pretensji, niedomówień, rozczarowań i zażenowania, dostrzec echa naszych prywatnych - przeszłych lub teraźniejszych - kłótni z rodzicami bądź dziećmi.

Córka nie jest jedyną osobą, która daje Foleyowi do zrozumienia, że czasy się zmieniły, a jego podejście do życia, pracy i relacji z innymi nie zawsze jest na miejscu. Słyszy to także od innych bohaterów - m.in. młodego policjanta, którego gra Joseph Gordon-Levitt (i który, gdy sytuacja tego wymaga, przejmuje metody starszego kolegi). Nasz gliniarz jakoś musi z tym sobie poradzić (lub po prostu przyjąć to do wiadomości), co stanowi dla niego kolejne wyzwanie. Tu też na szczęście udało się zachować umiar. Nie mamy do czynienia z festiwalem wytykania błędów głównemu bohaterowi ani niekończącymi się, siłowymi próbami naginania go do dzisiejszych standardów. Jest swoją drogą dość jasne, że ktoś z jego charakterem raczej nie uległby takim naciskom.

Jak poradził sobie Eddie Murphy?

Co jeszcze można powiedzieć o nowym "Gliniarzu...", żeby nie zepsuć państwu zabawy? Trudno rozwodzić się przesadnie nad występami poszczególnych aktorów. Najkrócej mówiąc - trzymają się konwencji gatunku i poetyki tej serii. Są więc wyraziści, a momentami wręcz komiksowi (zwłaszcza czarne charaktery). A poza tym umówmy się - wszyscy i tak w gruncie rzeczy wystawiają piłki odtwórcy głównej roli, by to on mógł błyszczeć.

Jak więc sobie radzi Murphy? Na pewno szarżuje rzadziej niż w poprzednich filmach z tej serii. To nie razi, a wręcz przeciwnie - jak wcześniej wspomniałem, gdyby grał tak samo jak przed laty, byłoby to nie do przełknięcia. Dowcipów i wkręcania kolejnych spotkanych osób też jest trochę mniej, ale nie jest to tak radykalna zmiana, by zagorzali fani mieli poczucie niedosytu.

Czy powinna powstać kolejna część serii?

"Gliniarz z Beverly Hills: Axel F" to - tylko i aż - sentymentalny powrót do bohatera sprzed lat i niezobowiązująca, porządnie zrealizowana produkcja rozrywkowa. Może być pretekstem do przypomnienia sobie wcześniejszych części albo pokazania ich tym, którzy z racji wieku nie mieli z nimi styczności.

Twórcy uniknęli poważniejszych potknięć i pułapek, w które mogliby wpaść, gdyby chcieli za dużo zmieniać i unowocześniać. Wycisnęli z tej kontynuacji tyle, ile się dało, żeby można było ją obejrzeć z zainteresowaniem i bez zażenowania.

Pozostaje pytanie - co jeszcze można zrobić z tą serią? Zakończenie filmu jest otwarte i daje możliwość dokręcania kolejnych części. Czy ma to sens? Moim zdaniem raczej nie, ale biznes to biznes. Mgliste zapowiedzi dotyczące piątego filmu już padły z ust producentów. Pożyjemy, zobaczymy.