Po trzech latach debat i wahań, administracja Baracka Obamy zdecydowała się na zbrojną interwencję w konflikcie syryjskim. Od wtorku 23 września trwają bombardowania pozycji Państwa Islamskiego na obszarze północno-wschodniej Syrii. Ofensywę lotniczą rozpoczęto w szczytowym momencie bitwy o Kobbani, zamieszkałego przez Kurdów miasta w północnej Syrii, od ponad tygodnia zagrożonego zajęciem przez siły dżihadystów.
Od momentu, w którym prezydent Obama zadeklarował zamiar użycia lotnictwa do walki z dżihadystami (ale nie z reżimem syryjskim!), komentatorzy zadają sobie pytanie, jaka jest strategia USA wobec wojny syryjskiej. Warto przy tym zauważyć, że rozpoczęcie ofensywy powietrznej w Syrii stanowi dla USA znacznie większe wyzwanie dyplomatyczne niż trwające już od ponad miesiąca uderzenia na bojówki Państwa Islamskiego w Iraku. O ile bowiem rząd iracki poprosił USA o pomoc w walce z zagrożeniem, to rząd syryjski przeciwnie - zadeklarował, że każde użycie zagranicznych wojsk na jego terytorium uznane będzie za akt agresji. Takie same stanowisko jak reżim Baszara Asada prezentuje również Moskwa, będąca głównym zagranicznym patronem syryjskiej dyktatury.
Dla ograniczenia dyplomatycznych kosztów interwencji, Amerykanie podejmowali w ostatnich tygodniach intensywne działania w celu nakłonienia innych państw arabskich do udziału w ofensywie powietrznej. Zakończyły się one sukcesem: urzędnicy Departamentu Stanu anonimowo przekazali mediom informację, że w bombardowaniach uczestniczą siły powietrzne Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Jordanii, Bahrajnu i Kataru. Ich udział w akcji uprawomocnia działania USA na scenie międzynarodowej.
Ciekawe w tym kontekście jest milczenie Iranu. Przypomnijmy, że rząd w Teheranie należy, obok Rosji, do głównych zagranicznych sponsorów syryjskiego reżimu Baszara Asada. Jednocześnie jest on w trakcie obiecujących negocjacji z Zachodem w sprawie zamrożenia programu nuklearnego i zniesienia sankcji, boleśnie dotykających gospodarkę kraju. Z perspektywy Teheranu dżihadystyczne Państwo Islamskie stanowi jedno z głównych zagrożeń dla bezpieczeństwa państwa, co skłoniło Irańczyków do podjęcia z nim walki na terytorium Iraku.
Pokazuje to, jak wielowątkowym problemem jest walka z terrorystami z Państwa Islamskiego na terytorium kraju rozdartego przez wojnę domową.
Strategia USA wobec konfliktu w Syrii zdaje się wyraźnie odróżniać dwa cele: po pierwsze - walkę z dżihadystami, prowadzoną dzięki bezpośredniemu zaangażowaniu sił powietrznych i naziemnej ofensywie lokalnych sojuszników. Po drugie - dążenie do obalenia reżimu Baszara Asada, realizowane jednak jedynie przez dozbrajanie sił opozycyjnych i kolejne próby zbudowania Wolnej Armii Syryjskiej. W idealnym scenariuszu, po zniszczeniu sił Państwa Islamskiego, tereny północno-wschodniej Syrii zostaną opanowane przez siły "umiarkowanej" opozycji syryjskiej, co umożliwi im w kolejnych miesiącach zmierzenie się z siłami zbrojnymi reżimu Assada.
Jednak dziś bardzo trudno przewidzieć, jak duże są szanse powodzenia tego scenariusza. Jego najsłabszą stroną jest liczenie na siły zbrojne syryjskiej opozycji. Niestety, przez trzy lata wojny domowej Wolna Armia Syryjska nie dowiodła, że jest zdolna do zwyciężania. Ponadto należy się spodziewać, że ewentualne porażki reżimu syryjskiego zmotywują Teheran i Moskwę do udzielenia militarnej i dyplomatycznej pomocy swojemu syryjskiemu klientowi. Wytworzenie warunków do współpracy tych dwóch mocarstw jest ostatnią rzeczą, na której zależy Stanom Zjednoczonym.
Z perspektywy Zachodu niemal każdy prawdopodobny przebieg wypadków w Syrii niesie więc ze sobą koszty, a żaden z nich korzyści
Z perspektywy Zachodu niemal każdy prawdopodobny przebieg wypadków w Syrii niesie więc ze sobą koszty, a żaden z nich korzyści. Dlatego też należy przypuszczać, że administracja Baracka Obamy z biegiem czasu będzie dążyła do zminimalizowania swojego zaangażowania w Syrii. Przesądzi o tym zapewne ostatecznie percepcja przez nią samego konfliktu syryjskiego. Wydaje się bowiem, że USA w coraz większym stopniu widzą w wojnie syryjskiej przede wszystkim odsłonę regionalnego konfliktu o dominację w regionie, w którym sunnickie monarchie arabskie ścierają się z szyickim Iranem. Jeżeli takie postrzeganie zdominuje dyskusje w wieżowcu Departamentu Stanu w Foggy Bottom w Waszyngtonie, to USA będą dążyły do zajęcia pozycji arbitra sporu, a nie jego uczestnika.