Niepoczytalność i choroba psychiczna mężczyzny, który staranował pieszych na molo i Monciaku jest jedynym racjonalnym wytłumaczeniem tego, co stało się w nocy 19 na 20 lipca. Przykre i smutne zarazem zaczyna robić się to, że mało kto chce uwierzyć w nieszczęście 32-latka z Redy.

REKLAMA

Rozumiem traumę, którą przeżywają osoby poszkodowane w rajdzie szaleńca lub ci, którzy po prostu byli tego dnia na molo czy Monciaku i śmiertelnie się bali. Znam osobiście kilkanaście takich osób, także potrąconych przez rozpędzoną hondę. Ich bliscy, gdyby mogli, chętnie sami wymierzyliby sprawiedliwość.

Zacznę od tego, że nie usprawiedliwiam szaleńca. Tak, szaleńca. Dziś, choć to niekulturalne, już z całą odpowiedzialnością i pełną świadomością można użyć tego słowa. O tym, że Michał L. chorował i leczył się psychiatrycznie wiedzieliśmy już kilkanaście godzin po zdarzeniu. Wiedzieliśmy też, że niedawno odstawił leki i że jego stan się pogorszył. Kilka razy informowaliśmy o tym nieoficjalnie. Śledczy nie mogli tego potwierdzić. Nawet gdyby chcieli, nie wolno im publicznie zdradzać szczegółów dotyczących zdrowia - także w przypadku osoby podejrzanej o umyślne rozjeżdżanie pieszych na deptaku.

Być może dlatego, niektórzy pozwalają sobie na opinię, że to pomroczoność jasna. Że badania biegłych to fikcja, że nie ma żadnej choroby, a mężczyzna to syn lub krewny polityków PO czy wpływowych sędziów. Musiał być poczytalny, bo uciekał... Nikt z nas nie może wiedzieć, co działo się głowie tego chorego człowieka. Gdy badania toksykologiczne wykazały, że Michał L. nie brał narkotyków i nie pił alkoholu, też nikt nie chciał w to wierzyć. Też węszono spisek. Przy tak ogromnym zainteresowaniu sprawą trudno sądzić, by przed dziennikarzami jakichkolwiek mediów ktoś zdołał ukryć fakt pokrewieństwa z politykami czy sędziami. Trudno przypuszczać, by ktoś fałszował wyniki badań toksykologicznych.

Już 20 lipca, o 3:21, kilka godzin po tym jak turyści i mieszkańcy Trójmiasta sami zaczęli wyciągać konsekwencje wobec szaleńca, jeden z moich znajomych napisał do mnie: "to synek sędziny z Wejherowa i już jest w domu, a ona chce sprawę wytoczyć za pobicie..." Mężczyzna oczywiście nie został zwolniony do domu. Jego rodzice nie są też sędziami. Niestety, później informacje o "matce-sędzinie" podała nieoficjalne jedna z telewizji. Plotka żyje do dziś. I zaciemnia obraz tego, co stało się w Sopocie.

To nie był pijany i naćpany kierowca, który miał halucynacje i myślał, że Monciak to autostrada do nieba. Gdyby był w takim stanie, najpewniej rozbiłby się na drzewie czy słupie zanim zdążyłby dojechać z Redy do Sopotu. To - po prostu - chory człowiek. Ciężko chory. Tylko w naszej świadomości społecznej choroby psychiczne to jedynie tania wymówka. Oczywiście choroba psychiczna chorobie psychicznej nierówna. Jednak czy ktoś mógłby urządzić taki rajd z pełną świadomością? W miejscach objętych dziesiątkami kamer, w wielotysięcznym tłumie... Warto zauważyć, że biegli wydali opinie o całkowitej niepoczytalności już po jednodniowym badaniu w areszcie. Nie wnioskowali o kilkutygodniową obserwację na zamkniętym, szpitalnym oddziale. Nie było takiej potrzeby.

Nie wiemy tego, kiedy Michał L. zrobił prawo jazdy. Ma 32 lata. Można sądzić, że jeździ już bez zielonego listka na szybie. Nie wiemy też dokładnie, kiedy zaczął chorować. Nieoficjalne informacje mówią o tym, że mniej więcej 2 lata temu. Może po tej sprawie warto zastanowić się nad tym, czy psychiatra stwierdzający pewne choroby psychiczne nie powinien być zwolniony z tajemnicy lekarskiej w zakresie informowania określonych służb o zdrowiu swojego pacjenta. Co za tym idzie na przykład o konieczności odebrania mu prawa jazdy. Ale jak to! Przecież osoba, nawet, jeśli chora, ale przyjmująca leki, może normalnie funkcjonować w społeczeństwie. To z jednej strony. A z drugiej? "Ludzie przestaną chodzić do lekarza, bo będą się bać, że stracą prawo jazdy." "Żaden lekarz, nie będzie mnie oceniał czy jestem normalny czy nie. Przecież nie jestem wariatem" - już wyobrażam sobie takie komentarze.

No właśnie. Bo wariat to u nas ktoś gorszy. Wcale nie chory. Po prostu gorszy... Bo przecież ja nie zachoruję, ani nawet nikt w mojej rodzinie. Ten problem mnie nie dotyczy... Dotyczy nas wszystkich, co pokazała sopocka noc z 19 na 20 lipca. Wiedząc, że jej pierwotnym źródłem jest choroba, możemy próbować szukać rozwiązania, które mogłoby nas lepiej chronić od takich przypadków. Próbować, bo skutecznego sposobu na pewno nie znajdziemy. Możemy też upierać się przy spiskowej teorii i czekać na kolejny raz.