Może miał być to wstęp do narodowego dnia czytania trylogii Sienkiewicza? Urzędnicy mocno minęli się z rzeczywistością. Ku pokrzepieniu serc? Bynajmniej.
Do Szpitala Zakaźnego w Gdańsku trafia mężczyzna z podejrzeniem zakażenia wirusem Ebola. Taka informacja musi elektryzować. Zwłaszcza, gdy pacjent czuje się źle i minął ponad tydzień od jego powrotu z Afryki. Sam zgłosił się do Centrum Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni. Tam został zbadany. Potem przewieziony do Gdańska. Panikę wzmacnia fakt, że gdyński szpital wstrzymuje przyjmowanie kolejnych pacjentów. Tych, którzy już tam leżą nie mogą odwiedzać krewni! Bo zakaz, niebezpieczeństwo, gorączka krwotoczna. Brzmi poważnie. Najważniejszy lekarz na Pomorzu oczywiście niczego nie przesądza, bo potrzebne są badania, ale panika została zasiana. I to do tego stopnia, że ebolę dementował nawet minister zdrowia.
Szkoda tylko, że do mediów nie przekazano od razu informacji, że u pacjenta stwierdzono malarię! I to jeszcze w Gdyni, zanim przewieziono go do szpitala chorób zakaźnych. Jeśli w Urzędzie Wojewódzkim tego nie wiedzieli, tym gorzej świadczy to o państwie. Szef pomorskiego sanepidu, nieco zaskoczony, musiał tłumaczyć się z wpadki kolegów. I uspokajać. I tłumaczyć, że na 99 proc. to nie ebola, ale pacjenta trzeba, w jej kierunku zbadać, bo na świecie epidemia. I bardzo dobrze, że "procedury zostały wdrożone." Tylko po co ta panika? Po co informacja, skoro każdego roku w Polsce odnotowuje się kilkadziesiąt przypadków malarii? No tak... Przecież samym dmuchaniem na zimne i hiperostrożnością trudno byłoby się "pochwalić".