Tak wołaliśmy na podwórku w latach 60-tych bawiąc się w wojnę i partyzantów. Z historii było już wiadomo, że ta wojna została wygrana, więc my tylko dopełnialiśmy formalności, nadając naszym zabawom lokalnego i metrykalnego kolorytu. Oczywiście Szkopami zostawały zawsze największe niedorajdy i fajtłapy, więc zwycięstwo było jeszcze pełniejsze i bardziej przekonywujące. Nie mieliśmy więc dla wrogów żadnej litości, a jak który się rozpłakał, to dobijaliśmy go informując, że nasz rodzic był w partyzantce, albo w zwycięskiej armii, która zdobyła Berlin i upokorzyła osobiście Szkopów informując ich o tym tytułowym pozdrowieniem.
Od tego czasu minęło pół wieku, ale ten nastrój coraz częściej wraca, a to w wypowiedziach niektórych polityków lub domorosłych znawców stosunków międzynarodowych. Przy czym warto podkreślić, ze nie są to zbiory wzajemnie wykluczające się. Infantylizm w polityce i życiu publicznym robi kolosalne postępy, a gości, którym mylą się rojenia z rzeczywistością przybywa. Ludzie zapominają, że polityka zagraniczna (której narzędziami są potencjał gospodarczy, siły zbrojne, dyplomacja jawna i tajna) to wypadkowa strategicznych (obecnych i przyszłych) interesów państwa i aktualnych jego możliwości.
A te, jakie są, każdy widzi. Geografia się nie zmieniła. Nadal jesteśmy położeni pomiędzy imperialną, mentalnie i materialnie, Rosją, a materialnie i technologicznie silniejszymi od nas (i od Rosji) Niemcami. Nasza gospodarka już dawno przestała być autarkiczna, bez uczestnictwa w wymianie międzynarodowej niewiele znaczy. Siły Zbrojne są adekwatne do naszego potencjału, obojętnie czy dodamy do nich oddziały obrony terytorialnej, czy nie. W sumie, samodzielnym mocarstwem nie jesteśmy i nie będziemy.
Nasze bezpieczeństwo i spokój naszych granic zależy zatem od dobrych sojuszy polityczno-militarnych. Możemy aspirować do roli najbliższego sojusznika USA, ale wątpię czy Amerykanie traktują to serio, zwłaszcza gdy Trump wygra wybory. Oni bardzo poważnie traktują NATO, którego bez Niemców nie będzie. Nie lubiąc Niemców, możemy sprzymierzyć się w ramach Trójkąta Wyszehradzkiego, ale Zeman, Orban i Fico zezują w stronę Moskwy. To pół kroku w stronę Unii Euroazjatyckiej. Mam wrażenie, że spora część naszego społeczeństwa mentalnie jeszcze z niej nie wyszła, ale to droga, którą już przechodziliśmy. Wybór jest piekielny, powiadają niektórzy. Ale budowanie naszej przyszłości na emocjonalno-intelektualnym tytułowym pokrzykiwaniu, prowadzi nas donikąd.