Ciężko nie odczuwać współczucia dla rozemocjonowanej kobiety tłumaczącej premierowi, że życie z niepełnosprawną córką za 820 złotych miesięcznie jest gehenną. Trudno nie rozumieć rozgoryczenia ludzi, którzy nie dość, że przeżywają dramat choroby dziecka, to zmagają się z problemami finansowymi. Ale odpowiedzią na pytanie jak te problemy rozwiązać, nie jest też powszechne, mało racjonalne i bezwarunkowe rozdawanie publicznych pieniędzy.
Widok szefa rządu, który z kamienną twarzą wysłuchuje pretensji, okupujących Sejm, rodziców niepełnosprawnych dzieci, był jednym z tych obrazów, które na długo zapiszą się w annałach polskiej polityki. Kontakt "władzy" z "ludem" rzadko bywa tak niewyreżyserowany, spontaniczny, pełen żalów i pretensji, a w dodatku - transmitowany na żywo przez wszystkie telewizje informacyjne. Premierowi słusznie dostawało się za niespełnione obietnice, mniej słusznie obrywał za wszystkie grzechy polskiego systemu pomocy społecznej i całkiem niesłusznie zbierał cięgi za to, że "są pieniądze na śmigłowce, wojny, wysyłanie wojsk do Afganistanu, a nie ma na nasze dzieci".
Choć nie jestem specjalnym fanem wydatków zbrojeniowych, to ostatnie dni dowodzą, że nie sposób się bez nich obejść. Nasze pechowe położenie geograficzne sprawia, że nie możemy lekceważyć konieczności posiadania jako-tako uzbrojonej, sprawnej i niemikroskopijnej armii. A wydawanie na nią pieniędzy, wbrew temu co mówią protestujący, nie jest jakąś fanaberią rządzących, bo z partyjno-wyborczego punktu widzenia, mogliby je wydać dużo efektowniej i efektywniej.
Znacznie celniej trafiały argumenty o błogim życiu polityków, którzy "nie sieją, nie orzą, a mają". Bo o ile populistyczne zawołania w stylu "obniżyć politykom pensje" kompletnie do mnie nie trafiają (wręcz przeciwnie - uważam, że powinno się im płacić więcej, ale stanowczo odchudzać ilościowo i wzmacniać jakościowo naszą "klasę polityczną"), to na argumenty dotyczące wypalania tysięcy litrów paliwa czy byczenia się (to zważywszy niektóre z doniesień - łagodny eufemizm) w hotelach, na koszt Kancelarii Sejmu - czytaj podatnika - trudno już rozsądnie odpowiedzieć. I skoro mnie szlag jasny trafia, gdy słyszę i czytam, o przedstawianiu rachunków za przejechane tryliardy kilometrów, to co dopiero ludzi dotkniętych dramatem i nie mogących związać końca z końcem.
Niestety. Problem opiekunów osób niepełnosprawnych ma w sobie coś z kwadratury koła. Trudno wyobrazić sobie, by państwo kiedykolwiek było stać na to, by wszystkim rodzinom dotkniętym takim problemem, zapewnić życie bez trosk finansowych. Bo oznaczałoby to zwiększenie nakładów na pomoc dla nich o co najmniej kilkaset procent. Ale nie sposób też przejść obojętnie obok dramatu ludzi, którzy borykają się z ciężarami stanowczo przekraczającymi ludzkie możliwości. Wydaje się, że jedynym rozsądnym sposobem na wspomożenie tych, którzy najbardziej tego potrzebują, byłoby zdynamizowanie działań służb socjalnych. Gdyby to one realnie oceniały potrzeby takich rodzin i wyławiały te osoby, które bez pomocy państwa, żyją poniżej akceptowalnego poziomu można by skierować większe pieniądze do tych, którzy najbardziej tego potrzebują.
Rozdawanie powszechne, niezależne od stopnia niepełnosprawności i sytuacji materialnej trąci nadmiarem szczodrości i daje gigantyczne pole do nadużyć. Zwłaszcza, że po rodzinach osób niepełnosprawnych, następni pójdą następni potrzebujący. Bo co z rencistami na głodowych rentach? Co z bezrobotnymi bez prawa do zasiłku? Co z samotnymi matkami? Co z młodymi małżeństwami, których nie stać na mieszkanie i dzieci? Co z emerytami? Co z bezdomnymi? Co z rodzinami wielodzietnymi? Co z…..