Można zżymać się na moment, można zastanawiać się, czy to akurat szef dyplomacji powinien mocno angażować się w takie dyskusje, ale nie ma sensu uznawać, że to, co powiedział Radosław Sikorski, jest "niedopuszczalne" czy świadczy o "mentalności PZPR-owskiej". Dyskusja o sensie Powstania Warszawskiego toczy się od lat, a najbardziej radykalne sądy na ten temat wypowiadają często sami jego uczestnicy.
Wielki polski spór o to, czy Powstanie powinno wybuchnąć i czy wybuchło w porę, toczy się właściwie od momentu, gdy w poniedziałkowe popołudnie, 31 lipca 1944, w mieszkaniu konspiracyjnym na Pańskiej, generał Tadeusz Bór-Komorowski wydał rozkaz o rozpoczęciu walk w Warszawie.
Sens rozkazu został zakwestionowany po raz pierwszy już w kilkanaście minut później, gdy na Pańską dotarł szef wywiadu Armii Krajowej. Przez ostatnich kilkadziesiąt lat historycy, politycy i sami żołnierze walczącej Warszawy nie dopracowali się jednoznacznego stanowiska w tej sprawie. Powstanie wciąż budzi o emocje, wciąż dzieli, wciąż rodzi kontrowersje i wciąż skażone jest cieniem PRL-owskiej propagandy, która z powstania uczyniła "polityczną awanturę", a w opluwaniu najpierw wszystkich jego uczestników, a potem dowódców przekraczała wszelkie granice.
Ten PRL-owski cień sprawia, że wielu z tych, którzy ośmielą się wypowiedzieć krytyczne zdanie o dowódcach Powstania, o generałach Komorowskim, Chruścielu czy Pełczyńskim, natychmiast wsadzanych jest do przegródki z napisem "bolszewik" i "zdrajca" i odsądzanych od czci i wiary. Tym, którzy z zacięciem i - mam nadzieję - w dobrych intencjach to czynią, warto jednak przypomnieć, że krytyczne, czasem nawet bardzo krytyczne opinie o sensie bitwy, w której uczestniczyli, wypowiadają nawet sami powstańcy. To z ich ust można usłyszeć stwierdzenia o "karygodnej zbrodni" czy "straszliwej klęsce, katastrofie i ruinie", jaką było Powstanie i jego następstwa. Można oczywiście uznawać, że samym uczestnikom walk "wolno więcej", ale absurdem jest reagowanie na każdą krytyczną opinię nt. sensu walk w Warszawie, gniewnymi pomrukami i gromkim pokrzykiwaniem o "niszczeniu świętości".
Oczywiście, że krytyczne sądy o tych, którzy wydali rozkaz wybuchu Powstania, łatwo wypowiadać po latach, gdy wiemy, czym się ono skończyło i mamy niemal pełną wiedzę o tym, jak wyglądała sytuacja militarna na przełomie lipca i sierpnia '44 i w jakim położeniu Polska znalazła się po ustaleniach wielkiej trójki. Nie sposób jednak nie mieć wątpliwości, czy walka, w której liczono na wsparcie Armii Czerwonej, nie miała dużo więcej z demonstracji niż militarnego sensu.
Nie sposób nie zapytać, jakie kalkulacje wojskowe legły u podstaw wiary, że ci sami, którzy zawarli pakt Ribbentrop-Mołotow, zamordowali polskich oficerów w Katyniu, wywieźli miliony Polaków na wschód, brutalnie rozprawiali się z żołnierzami AK, na zajętych przez siebie terenach, teraz przyjdą z odsieczą powstańcom. Nie sposób nie zżymać się, że wydający rozkazy ataku na doskonale umocnione budynki robili to z pełną świadomością, że posyłają wspaniałych młodych ludzi na pewną śmierć. Dowódcy Powstania nie mogli oczywiście przewidzieć wszystkiego, ale jeśli byli doświadczonymi żołnierzami i politykami, powinni - w mojej opinii - na szali "przeciw" położyć o wiele więcej niż położyli.
Krytyka decyzji powstańczych generałów to jedno, czym innym jest jednak ocena ich postaw moralnych i ludzkich. Tu należą im się słowa najwyższego uznania. To byli ludzie ze wszech miar przyzwoici, honorowi i dzielni. Wysyłający do walki własne dzieci (jedyny syn zastępcy Bora - generała Pełczyńskiego - zginął w czasie powstańczych walk) i nie oszczędzający swych rodzin (Bór nie zdecydował się na wysłanie poza Warszawę własnej żony, mimo że była w ostatnich miesiącach ciąży). Poświęcili walce o wolną Polskę wiele, odzieranie ich z czci i domaganie się, by zaprzestano ich upamiętniania (a tak czyni to polecana przez Radosława Sikorskiego strona internetowa) jest pójściem w dyskusji o sensie powstania, o co najmniej kilka kroków za daleko.