Mijający rok upłynął w oświacie w cieniu trwającego w dalszym ciągu zamieszania wokół dwóch istotnych zmian wprowadzanych do polskiej edukacji przez obecny rząd. Z jednej strony narastał obywatelski sprzeciw wobec obniżenia wieku rozpoczynania przez polskie dzieci obowiązku szkolnego, a z drugiej coraz wyraźniej ujawniały się efekty zmian w systemie kształcenia ogólnego na poziomie szkoły średniej, będące skutkiem wprowadzenia nowej podstawy programowej. Warto zauważyć, iż działania poważnie zmieniające nasz system edukacyjny dotyczą dzieci najmłodszych oraz najstarszych, przy czym o ile o kwestii sześciolatków jest bardzo głośno, to o powolnym umieraniu liceów ogólnokształcących w dotychczas istniejącym kształcie pisze i mówi się niewiele, pomimo tego, iż może ono spowodować dalsze obniżenie poziomu kształcenia w Polsce.
Obydwie zmiany wprowadzane są bez jasno określonego celu edukacyjnego, w obydwu trudno doszukać się korzyści, jakie mogą one przynieść naszym uczniom. W przypadku "reformy" liceów ogólnokształcących otrzymaliśmy potwierdzenie tego w treści rozporządzenia MEN z 26.04.2013 r., w którym określono zasady zdawania matury w roku 2015, czyli pierwszego egzaminu dla uczniów, którzy objęci są nową formułą kształcenia ogólnego.
Przypomnę, iż autentyczne kształcenie ogólne zakończyli oni w klasie pierwszej, a od drugiej /od 1.09.2013 r./ uczą się w mocno sprofilowanych klasach. Wydawało się, iż celem takiej koncepcji kształcenia jest lepsze przygotowanie ich do przyszłych studiów oraz ściślejsze powiązanie matury z wybieranym kierunkiem studiów. Mogło tak się stać, gdyby uczniowie mieli obowiązek zdawania na maturze realizowanych na poziomie rozszerzonym przedmiotów, a rekrutacja na uczelnie zostałaby oparta na wynikach matury właśnie na tym poziomie.
Tymczasem okazało się, iż w 2015 r. maturzyści będą mieli dodatkowo obowiązek przystąpienia do jednego egzaminu na poziomie rozszerzonym, ale jego wynik nie wpłynie na zdanie matury, a przedmiot wskazany przez nich do zdawania na tym poziomie wcale nie będzie musiał być przez nich wcześniej wybrany w ramach wyboru rozszerzeń. W istocie warunki zdawalności matury praktycznie nie ulegną zmianie. Po lekturze nowych regulacji maturalnych można dojść do wniosku, iż autorzy nowej koncepcji kształcenia w LO wystraszyli się skutków swoich działań i postanowili maksymalnie złagodzić ich ewentualne negatywne efekty dla uczniów. Za tę, wprawdzie wielce spóźnioną, refleksję można by ich pochwalić, gdyby nie wcześniejszy brak z ich strony chęci wsłuchania się w głosy osób wskazujących na wady ich pomysłu, szczególnie w kontekście zbyt wczesnego wyboru przez młodzież przyszłej drogi edukacyjnej /w istocie będzie tę decyzję podejmował szesnastolatek/. Równocześnie nie można nie powtarzać nieustannie pod adresem "reformatorów" pytania, dlaczego nie przeprowadzono żadnego pilotażu nowej podstawy programowej, ale od razu wprowadzono ją w cały system szkolny. Dlaczego tak się spieszono? Na to pytanie nie pada ze strony rządzących żadna racjonalna odpowiedź. Podobnie, jak na pytanie o sens zdemolowania dotychczasowej koncepcji kształcenia ogólnego.
Podobny pośpiech i bałagan towarzyszy kwestii "sześciolatków w szkole", przy czym w tym przypadku zainteresowanie medialne, dzięki aktywności rodziców kontestujących ten pomysł nie maleje. Pomimo odrzucenia przez sejmową większość obywatelskiego wniosku /podpisanego przez prawie milion osób/ o edukacyjne referendum, rodzice nie ustają w poszukiwaniu dróg złagodzenia dla swoich dzieci negatywnych skutków nieprzemyślanych decyzji polityków. Znaczna ich część stara się o uzyskanie odroczenia dla swoich dzieci momentu rozpoczynania edukacji szkolnej, a całkiem spora grupa przymierza się do organizacji dla nich edukacji domowej. Dodatkowo można zaobserwować zwiększone zainteresowanie ofertą szkół niepublicznych, w których nauczanie prowadzone jest w mniej licznych niż w szkolnictwie publicznym klasach. Obserwując sytuację, jaka zaistniała wokół tej sprawy nie można nie zauważyć ogromnego uporu rządzących i braku z ich strony precyzyjnych oraz przekonywujących argumentów za umieszczeniem wszystkich sześciolatków w szkołach. Jak mało przemyślany był to pomysł najlepiej świadczy już dwukrotna nowelizacja ustawy o systemie oświaty w odniesieniu do tej kwestii, po wprowadzeniu do niej tego rozwiązania w 2009 r. Do dzisiaj nie padł ze strony ministra edukacji narodowej żaden konkretny argument, pokazujący co w istocie ta zmiana przyniesie każdemu polskiemu dziecku. Na dodatek rodzice obserwując stan przygotowania szkół, szczególnie publicznych, na przyjęcie najmłodszych uczniów nie tylko nie uspokajają się, ale są coraz bardziej zaniepokojeni.
O tym, jak bardzo owa zmiana jest nieprzygotowana mieliśmy okazję raz jeszcze przekonać się śledząc relacje ze spotkania premiera Tuska z państwem Elbanowskimi, do którego doszło w poświąteczny piątek w kancelarii szefa rządu. Tak na marginesie, zaproszenie na to spotkanie państwo Elbanowscy otrzymali mailowo w przeddzień Wigilii, a równocześnie było ono pozbawione medialnego rządowego nagłośnienia. Stąd też wielu komentatorów zwraca uwagę, iż być może premierowi chodziło jedynie o odbycie spotkania. Zresztą jego przebieg zdaje się to potwierdzać, bowiem zarówno szef rządu, jak też obecna na spotkaniu nowa minister edukacji nie byli w stanie sformułować żadnych argumentów na rzecz preferowanego przez nich rozwiązania, a wskazywanie przez nich możliwości uzyskiwania odroczenia obowiązku szkolnego dla dzieci świadczy o tym, iż również oni nie są przekonani do niego. W tej sytuacji można tylko zapytać: "po co ten upór w jego wprowadzaniu?". Istnieje naturalne wręcz rozwiązanie tej kwestii, czyli pozostawienie początku obowiązku szkolnego na poziomie siedmiu lat oraz danie rodzicom pełnej swobody w podejmowaniu decyzji o wcześniejszym rozpoczynaniu przez ich dzieci szkolnej nauki. Trzeba jednak pamiętać, iż od 2011 r. mamy w Polsce roczny obowiązek przedszkolny dla pięciolatków, który powinien być skorelowany z początkiem obowiązku szkolnego i z powrotem ulokowany w takiej sytuacji na poziomie lat sześciu. Skądinąd o bałaganie związanym z rozpoczynaniem obowiązku edukacyjnego w Polsce najlepiej świadczy zapomnienie przez rządzących o pięciolatkach przy dokonywanych w odniesieniu do sześciolatków zmianach, w efekcie czego od 2012 r. nieidące do szkoły sześciolatki po odbyciu rocznego obowiązku przedszkolnego wpadają w stan pewnego rodzaju zawieszenia edukacyjnego.
W edukacji najmłodszych mieliśmy zresztą w 2013 roku jeszcze jedno wydarzenie z kategorii "edukacyjny absurd roku", czyli "przedszkola za złotówkę", w efekcie którego ograniczona została oferta edukacyjna przedszkoli publicznych, w ramach swoiście rozumianej przez MEN równości szans. Oprócz tego trwała zabawa w pompowanie statystyk przedszkolnych poprzez lokowanie coraz większej liczby dzieci w szkolnych oddziałach przedszkolnych, które są jedynie przedszkolnopodobną formą edukacji. Ten proces będzie narastał, gdyż do 2017 r. miejsce przedszkolne ma być zagwarantowane dla każdego trzy-, cztero-, i pięciolatka, a przedszkoli nie ma w ok. 30% polskich gmin wiejskich i nic nie wskazuje na to, aby nagle rozpoczął się wielki proces ich budowania.
Sądzę, iż głównymi przyczynami permanentnego zamieszania w naszej oświacie jest brak kompetencji osób odpowiedzialnych za nią w ostatnich latach oraz ich pragnienie uzyskiwania propagandowych efektów poprzez pokazywanie "wysokich statystyk edukacyjnych". Równocześnie w przypadku oświaty dla najmłodszych wręcz narzuca się wrażenie, iż rządzący dążą do ograniczenia wpływu rodziców na losy edukacyjne ich dzieci. Świadczą o tym m.in. wypowiedzi premiera na spotkaniu z państwem Elbanowskimi. Stąd też zdecydowane stanowisko rodziców sprzeciwiających się pomysłom edukacyjnym rządzących świadczy o tym, iż dostrzegają oni to zagrożenie i nie zamierzają rezygnować z walki z polityczno-urzędniczą dyktaturą. Być może rok 2014 stanie się w Polsce czasem eksplozji wartościowych obywatelskich inicjatyw oświatowych, czego wszystkim życzę.