W trwającej obecnie kampanii wyborczej – nie po raz pierwszy – obserwujemy, że politycy ubiegający się o miejsce w parlamencie nie potrafią przedstawić propozycji racjonalnych rozwiązań problemów polskiej oświaty. Jeżeli mówią o oświacie to jedynie w kontekście wysokości wynagrodzeń i uprawnień nauczycielskich.
To naturalnie istotne kwestie, jednak są one prezentowane w dominującym w polskiej debacie schemacie, czyli podniesienia wynagrodzeń, bez wprowadzenia zróżnicowania ich wysokości w zależności od jakości pracy nauczyciela. Oprócz tego pojawiają się propozycje przywrócenia nauczycielom prawa do wcześniejszego przejścia na emeryturę. To drugie rozwiązanie mogłoby objąć ok. 100 tys. obecnie pracujących nauczycieli. Jego wprowadzenie i skorzystanie z niego przez mających taką możliwość nauczycieli, umożliwiałoby podniesienie nauczycielskiego pensum z odpowiednim zwiększeniem wynagrodzenia. Warto przypomnieć, że obecnie roczny czas pracy polskiego nauczyciela "przy tablicy" na poziomie poniżej 600 godz. należy do najniższych na świecie i jest o ponad 200 godz. niższy od średniej dla krajów OECD. Również całkowite wynagrodzenie polskiego nauczyciela lokuje nas w końcówce krajów OECD, ale już średnie wynagrodzenie za jedną godzinę nie wygląda tak źle. Nie można nie zauważyć, że prosta operacja podniesienia obecnego czasu pracy o 1/3 pozwoliłaby na podobny wzrost wynagrodzenia. Jednak na takie rozwiązanie absolutnie nie zgadzają się nauczycielskie związki zawodowe. Zresztą dość charakterystyczne jest ich częste przywoływanie porównań wysokości wynagrodzeń w różnych krajach świata i milczenie w sprawie czasu pracy. Tymczasem bez zmierzenia się z tymi dwoma problemami równocześnie będziemy tkwili ciągle w tym samym miejscu sporu o wysokość nauczycielskich wynagrodzeń. Pragnę podkreślić, że przeprowadzenie tej operacji powinno być jedynie pierwszym krokiem w rozwiązywaniu problemów płacowych nauczycieli. W drugim kroku do systemu powinny zostać skierowane dodatkowe środki budżetowe, umożliwiające dokonanie kolejnej regulacji, ale powiązanej z efektami nauczycielskiej pracy.
Obecnie słyszymy również o powołaniu zespołu do walki ze szkolną biurokracją, co stanowi klasyczny przykład zmagania się z problemami wygenerowanymi przez administrację. Otóż od lat (można nawet stwierdzić, że "od niepamiętnych czasów") mamy do czynienia z tym problemem. Na dyrektorów szkół i nauczycieli nakładane są rozmaite obowiązki związane z prowadzeniem szkolnej dokumentacji, w znacznej części kompletnie do niczego niepotrzebnej. Wręcz symbolicznym w tej materii stał się system nauczycielskiego awansu zawodowego, w którym nie tyle liczy się jakość nauczycielskiej pracy, ile jakość i liczba przygotowanych przez nauczyciela dokumentów. Stąd też mamy do czynienia z rozwojem szeregu form nauczycielskiego doskonalenia zawodowego, nie tyle odpowiadających na rzeczywiste nauczycielskie potrzeby, ile pozwalających szybko uzyskać dokument o zaliczeniu kolejnej formy doskonalenia. W efekcie mamy sporo nauczycieli legitymujących się pokaźną liczbą ukończonych form doskonalenia, których jakość pracy wcale nie poprawia się. Równocześnie są nauczyciele, którzy zamiast na dokumentach koncentrują się na rzeczywistej pracy z uczniami, notując w tej materii sukcesy, ale ich droga awansu zawodowego jest bardziej wyboista niż tych pierwszych. Bardzo często skupiają się oni na samodoskonaleniu swojej pracy, zamiast na uzyskiwaniu zaświadczeń potwierdzających zaliczenie kolejnej formy doskonalenia. To są najczęściej prawdziwi mistrzowie w prowadzeniu lekcji, ich przeciwieństwem jest spora grupa nauczycieli koncentrujących się nie tyle na dynamicznej i interesującej dla uczniów lekcji, ile na perfekcyjnym przygotowaniu jej konspektu.
Najlepszym sposobem na walkę ze szkolną biurokracją byłoby przygotowanie systemu oceny rzeczywistej pracy nauczycieli i szkół w miejsce obecnie stosowanego (wprowadzonego w roku 2009 r.) do oceny jakości pracy placówek oświatowych, opartego na ankietowaniu przedstawicieli środowiska szkolnego, bez autentycznego wnikania w szkolną rzeczywistość. W efekcie ów system pozwala nie tyle zobaczyć rzeczywisty poziom pracy szkoły, ile poziom wypełnionych przez dyrektora i nauczycieli dokumentów. Poza tym warto zauważyć, że w Polsce nauczyciele konsumują poniżej 80% środków przeznaczonych na wynagrodzenia w oświacie. Jako pracownicy liniowi powinni konsumować ok. 90 proc. Uporządkowanie kwestii bardzo rozbudowanej w Polsce administracji oświatowej pozwoliłoby przesunąć zwolnione w ten sposób środki na nauczycielskie wynagrodzenia, bez dodatkowych środków budżetowych. Trzeba jednak stwierdzić, że przystępujący do walki ze szkolną biurokracją, powyżej wskazanych kwestii - może poza systemem awansu zawodowego - zdają się nie zauważać. Tak na marginesie zmniejszenie liczby osób zatrudnionych w różnych miejscach oświatowej administracji w naturalny sposób uwolniłoby szkoły z konieczności sporządzania rozmaitych dokumentów. Biurokracja ma bowiem to do siebie, że żywi się dokumentami, im mniej biurokratów tym mniej dokumentów.
Uwolnienie polskiej oświaty od biurokratycznej narośli pozwoliłoby zwiększyć autonomię szkół i nauczycieli. Ci ostatni mogliby skoncentrować się na swoich uczniach i coraz lepszej pracy z nimi. Osiągając coraz lepsze efekty dydaktyczno-wychowawcze uzyskiwaliby coraz wyższe wynagrodzenia. W ten sposób nie byliby zmuszani nieustannie protestować z powodu niskich wynagrodzeń, ale poprzez coraz lepsze efekty swojej pracy mieliby zapewniony ich wzrost. Być może w takim systemie dyskusje o oświacie dotyczyłyby kwestii programów nauczania, jakości pracy szkół, losów ich absolwentów, samopoczucia uczniów w szkole i innych poważnych kwestii, a nie ciągłego lamentu o mizerii finansowej szkół i ich pracowników.