Obchodzimy kolejną rocznicę jednego z największych na przestrzeni dziejów Rzeczypospolitej triumfów polskiego oręża, odniesionego 94 lata temu pod Warszawą nad bolszewikami przez armię pod przywództwem Józefa Piłsudskiego. Do 1939 roku było to jedno z najważniejszych świąt państwowych, podczas którego naród entuzjastycznie, z potrzeby serca, bez najmniejszego przymusu fetował swoje siły zbrojne.
Od kilku lat 15 Sierpnia jest ponownie zapisanym w kalendarzu na czerwono Świętem Żołnierza. Ale w zamierzchłych czasach Polski Ludowej był to zwykły dzień pracy, o którego patriotycznym znaczeniu pamiętali jedynie nieliczni. Wszelka próba organizowania w nim jakichkolwiek uroczystości z góry skazana była na przeciwdziałanie Służby Bezpieczeństwa, zwłaszcza jeśli wciągało się do takich zakazanych ceremonii młodzież.
W sierpniu 1978 roku prowadziłem obóz szczepu "Żurawie" na Mazurach. Kiedy wchodzące w jego skład podobozy wyruszyły na kilkudniowe wędrówki, tradycyjnym zwyczajem wybraliśmy się w gronie kadry kierowniczej na uroczystą kolację do Giżycka. Był już wieczór i w głównej restauracji kurortu o mało oryginalnej nazwie "Mazurska" odbywał się dancing. Nie przeszkadzało nam to i zajęliśmy (było nas około 10 osób) stolik w centrum. Na podeście grał zespół muzyczny, wokół nas dzielni żeglarze i kajakarze obficie raczyli się alkoholem. Atmosfera gęstniała, jak to na dancingu, ale my trzymaliśmy fason.
Na parkiecie pojawiało się coraz więcej par, mężczyźni przy stolikach wokół nas nabierali odwagi z każdym kieliszkiem i zaczęli coraz bardziej łakomym wzrokiem patrzyć na moje urodziwe druhny, z których żadna nie miała więcej niż 18 lat. Byłem o nie całkiem spokojny, znając ich charakter i wiedząc, że dziewczyny potrafią godnie odpowiedzieć na każdą zaczepkę.
Kiedy do naszego stolika zaczęło podchodzić coraz więcej rozochoconych działaniem produktów monopolowych na organizm ludzki kandydatów na Don Juanów, postanowiłem jednak przejąć inicjatywę. Przypomniałem sobie, że jest przecież 15 sierpnia i postanowiłem wykorzystać tę datę, nie zdając sobie początkowo sprawy z możliwych konsekwencji spontanicznie podjętej decyzji. Wyczekałem momentu, kiedy muzykanci przestaną grać, wskoczyłem na krzesło i gromkim głosem zawołałem:
Proszę szanownych państwa o chwilę uwagi. Czy wiecie, jaki dzisiaj mamy dzień?
Szumiąca alkoholowym gwarem sala natychmiast zainteresowała się nietypowym wystąpieniem jednego z gości. Błyskawicznie zapadła życzliwa cisza. Postanowiłem iść na całość:
Równo 58 lat temu marszałek Józef Piłsudski odniósł wiekopomne zwycięstwo nad bolszewikami pod Warszawą, zatrzymując pochód wschodniego barbarzyństwa na Europę. Dzięki temu odegraliśmy - nie pierwszy raz w naszej historii - rolę przedmurza chrześcijaństwa i zachodniej cywilizacji. Na cześć Komendanta i bohaterskich żołnierzy polskich z 1920 roku hip hip...
Urwałem i spojrzałem z napięciem na przepełnioną salę. Nie musiałem długo czekać, po sekundzie restauracją wstrząsnął okrzyk:
Hurra, hurra, hurra.
Jako specjalista od organizowania masowych imprez wiedziałem już, że sala jest moja. Zwróciłem się w kierunku muzyków:
Panowie, "Pierwszą Brygadę"!
Ryzyko było podwójne. Po pierwsze nie miałem pojęcia, czy rozrywkowy zespół instrumentalno-wokalny, specjalizujący się w przebojach najmodniejszej wówczas grupy ABBA i utworach w rodzaju "Jesteśmy na wczasach", potrafi zagrać tę melodię. Po drugie zdawałem sobie sprawę, że nawet jeśli znają, to mogą się obawiać jej wykonania przed tak liczną publicznością, bo było raczej pewne, że jeszcze tego wieczoru miejscowa bezpieka dostanie raport z antypaństwowego incydentu w "Mazurskiej". A jednak znali i zaryzykowali. Moi instruktorzy przyjęli pozycję zasadniczą i podjęli śpiew: Legiony to żebracza nuta...
Nie skończyliśmy jeszcze pierwszej zwrotki, a już wszyscy uczestnicy dancingu stali. Część z nich śpiewała z nami, reszta, mimo że nie bardzo wiedziała, o co chodzi, również prężyła piersi, mając świadomość, że dzieje się coś ważnego i nietypowego.
Dyrygując ze stolika, na który sam nie wiem kiedy i dlaczego wskoczyłem, zacząłem się zastanawiać, jaki będzie finał. Widząc entuzjazm, który z każdą nutą ogarniał salę, nabierałem jednak pewności, że nie dojdzie raczej do szybkiej interwencji smutnych panów, bo mogłoby się to skończyć zbyt wielkim skandalem. Ale co będzie dalej?
Na stos rzuciliśmy swój życia los, na stos, na stos... - wybrzmiały ostatnie słowa refrenu, który przyswoili już sobie wszyscy goście "Mazurskiej". I wtedy gruchnęła salwa oklasków. Wszyscy bili brawo, odwracając się w moją stronę. Nie powiem, że nie ogarnęła mnie duma, poczułem się niekwestionowanym bohaterem chwili. No a potem się dopiero zaczęło. Zamiast dancingowych przebojów, orkiestra grała - na zamówienie gości - żołnierskie i partyzanckie piosenki, do naszego stolika ustawiła się zaś kolejka osób, które koniecznie chciały się zaprzyjaźnić, a wiadomo, co to w Polsce oznacza. Przyznaję, że dla dobra sprawy kilka razy złamałem 10. punkt Prawa Harcerskiego, aczkolwiek nikt nie miał świadomości, że jesteśmy skautami.
Ponieważ czekała nas jeszcze droga powrotna do obozu, około 22:00 chciałem dać hasło do odwrotu. Nie było jednak o tym mowy. Po patriotycznych uniesieniach powrócił dancingowy nastrój, w głowach gości "Mazurskiej" szumiało coraz bardziej, moich młodszych kolegów zaczęły prosić do tańca takie dziewczyny, że daj Boże zdrowie, a zachowanie panów wobec druhen spełniało wszelkie kryteria bon-tonu, połączonego z szarmancką elegancją.
Kiedy wyrwaliśmy się wreszcie około północy z lokalu, zespół zagrał nam na pożegnanie "Ułani, ułani, malowane dzieci", a orszak odprowadzający nas do samochodu marki żuk nader głośno zapewniał, że "gdyby co", to z pomocą przyjdą nam całe Mazury.
Następnego dnia przyjechał do mnie miejscowy leśniczy - nasz wielki przyjaciel.
Aleś pan wczoraj narozrabiał. Całe Giżycko mówi o tym, co się działo na dancingu w "Mazurskiej". Tu pana nie ruszą, ale raport pewnie już poszedł do Krakowa. Nie chciałbym być w Pańskiej skórze, jak Pan wróci do domu - mówił z troską, ale i z wyraźnym uznaniem w głosie.
O dziwo, nie było jednak żadnych konsekwencji. Dopiero w 1982 roku, podczas pierwszego w moim życiu przesłuchania przez Służbę Bezpieczeństwa, prowadzący je oficer dał mi do zrozumienia, że dobrze wie, co wyprawiałem 15 sierpnia 1978 roku w Giżycku. Ja udałem natomiast, że nie mam pojęcia, o co chodzi, bo coś ostatnio kiepsko u mnie z pamięcią.
Taki to był patriotyczny dancing na Mazurach w rocznicę warszawskiego zwycięstwa Wojska Polskiego nad bolszewikami.