Jeszcze nie policzono do końca głosów w wyborach do Parlamentu Europejskiego, a już zaczęły się przymiarki do kolejnych: samorządowych i parlamentarnych z powoływaniem się przez wszystkie partie na wyniki, jakie uzyskały w ubiegłą niedziele. Zwycięzcy śnią już o kolejnych triumfach i obejmowaniu stanowisk samorządowych oraz rządowych, przegrani rozglądają się wokół siebie, szukając potencjalnych koalicjantów w celu odbicia się od dna i powrotu na polityczną scenę.
Śmieszą mnie takie zachowania ludzi, którzy powinni być poważni i rozważni, a więc wiedzieć, że rezultaty boju o europarlament wcale nie muszą przełożyć się na gruntowne przemeblowanie rodzimej sceny. Po pierwsze, do kolejnych wyborów zostało jeszcze trochę czasu, a po drugie wystarczy, że frekwencja będzie w nich znacznie wyższa (a to jest - sądząc z dotychczasowych doświadczeń - prawie pewne), co może zaowocować rozminięciem się górnolotnych oczekiwań z twardymi realiami.
Gdyby minione wybory do PE zakończyły się zdecydowanym zwycięstwem jednej z dwóch wiodących partii, takie przewidywania zyskałyby nieco na racjonalności. Skoro odnotowaliśmy jednak remis, trudno dzisiaj odpowiedzialnie zastanawiać się nad krajobrazem politycznym w przyszłości.
Ze zdumieniem i z rozbawieniem czytam więc w prasie rozważania z dziedziny political fiction, albo też - odwołując się do słynnego pojęcia wprowadzonego przez Jana Tadeusza Stanisławskiego - z mniemanologii stosowanej. Te prognozy, te rojenia, te fantazje nie przysparzają sympatii naszym politykom, którzy i tak nie cieszą się nadmiernym poważaniem wśród rodaków.
Po każdych wyborach nieuchronnie nadchodzi czas personalnych rozliczeń i z nimi również mamy do czynienia. Muszę przyznać, że niektórzy przegrani, jak np. Janusz Palikot i częściowo Jarosław Gowin nie szczędzą słów samokrytyki, podczas gdy inni ze Zbigniewem Ziobrą i coraz częściej występującym jako twarz Solidarnej Polski Jackiem Kurskim udają, że nic tragicznego się nie stało, a oni nadal pozostają w wielkiej grze politycznej. Ale nawet Gowin uległ dziwnej manii rozdawania kart na przyszłość, chociaż sam okazał się w minioną niedzielę marną blotką.
Wolałbym, żeby zarówno wygrani jak przegrani w wyborach do Parlamentu Europejskiego zajęli się na razie porządkowaniem własnych szeregów, ustalaniem przyczyn takiego czy innego wyniku, aniżeli planowaniem przyszłych sojuszy. Trzeba im - zwłaszcza pokonanym - przypomnieć stare, ale bardzo aktualne przysłowie:
"Myślał indyk o niedzieli,
a w sobotę łeb ucięli".