O tym, że Unia Europejska składa się - wbrew ciągle powtarzanym przez jej rzeczywistych przywódców szumnym deklaracjom o demokracji oraz górnolotnym sloganom o takim samym traktowaniu wszystkich członków - z państw równych i równiejszych najlepiej można się przekonać w sytuacjach kryzysowych takich, jak Brexit.
Do przedyskutowania tej ważnej przecież dla całej europejskiej wspólnoty sprawy, minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier zaprosił dzisiaj do Berlina szefów dyplomacji tylko z Francji, Holandii, Włoch, Belgii i Luksemburga, a kanclerz Angela Merkel zapowiedziała na poniedziałek konsultacje w jeszcze węższym gronie z prezydentami: Francji - Francois Hollande'm, Włoch - Matteo Renzim oraz przewodniczącym Rady Europejskiej - Donaldem Tuskiem.
I chociaż niemieckie MSZ zapewnia, że spotkania w tak elitarnych składach nie oznaczają wykluczenia z dyskusji innych krajów, a są jedynie kontynuacją wcześniejszych rozmów w gronie sześciu państw, które założyły w 1957 roku Europejską Wspólnotę Gospodarczą - poprzedniczkę Unii Europejskiej, to trudno nie widzieć tego, co oczywiste: o dalszych losach UE będą decydować tylko niektórzy jej członkowie.
Prezydenci, premierzy i ministrowie spraw zagranicznych pozostałych państw unijnych mogą sobie, co najwyżej, ponarzekać i obejść się smakiem lub ewentualnie uwierzyć w zapewnienia rozdających w bezdyskusyjny sposób karty Niemiec, że będą mieli w bliżej nieokreślonej przyszłości jakiś udział w procesie decyzyjnym. Na razie przychodzi im jednak czekać na ochłapy z pańskiego stołu, robiąc dobrą minę do gry, którą w ich imieniu prowadzą "starsi i mądrzejsi" rządzący zgodnie ze swoimi interesami.