Jako człowiek głęboko zanurzony w przeszłości i od dziecka chętnie słuchający opowieści "o rycerstwie spod kresowych stanic, o obrońcach naszych polskich granic" zawsze lubiłem odwiedzać groby naszych bohaterskich przodków, zwłaszcza na cmentarzu Rakowickim.
Prowadzili mnie tam rodzice oraz dziadek Stanisław Bukowski, który podczas I wojny światowej był podkomendnym rotmistrza Zbigniewa Dunin-Wąsowicza w dowodzonym przezeń II szwadronie ułanów z II Brygady Legionów Polskich, a potem przeszedł kampanię 1920 roku w 14. pułku ułanów jazłowieckich, by zakończyć kawaleryjską przygodę w 8. pułku ułanów księcia Józefa Poniatowskiego.
Nie brał on wprawdzie udziału w najsłynniejszej szarży legionowych ułanów 13 czerwca 1915 roku pod Rokitną, ale często opowiadał mi o bohaterstwie swoich kolegów, spośród których wielu "na stos rzuciło swój życia los" i padło w ataku na poczwórną linię rosyjskich okopów lub zmarło niedługo później w wyniku odniesionych wówczas ran. Jako zainteresowany historią kilkulatek chłonąłem jego barwne opowieści, a w dziecięcej wyobraźni zjawiały się pędzące przechodzącym w cwał galopem konie, na których siedzieli dzielni kawalerzyści z uniesionymi w górę szablami, sieczący nimi wrogów.
W każdą rocznicę szarży i 1 listopada chodziliśmy całą rodziną pod okazały grobowiec-mauzoleum rokitniańczyków na cmentarzu Rakowickim, obok którego spotykali się z początkiem lat 60. ubiegłego wieku liczni jeszcze, posiwiali, ale nadal trzymający ułański fason starsi panowie, zwracający się do siebie z użyciem tych stopni wojskowych, z jakimi w różnych okolicznościach opuszczali armię II Rzeczypospolitej, przy czym tytułowali siebie nawzajem "oczko" wyżej. Do mojego dziadka mówili więc nie: "panie poruczniku", lecz: "panie rotmistrzu".
Dzisiaj nie ma już nikogo z nich wśród żywych. Z pewnością galopują gdzieś na niebiańskim poligonie, prezentując broń przed ukochanym Komendantem i dziarsko śpiewając nie tylko "Pierwszą Brygadę", ale także niezbyt cenzuralne przyśpiewki ułańskie zwane "żurawiejkami". Jestem też pewien, że - jak w starej piosence - tańcują stare leguny "usia siusia" z urodziwymi aniołkami, a i jakaś mała wódeczka znajdzie się dla nich w piwnicy Świętego Piotra.
Oni są już w podobno lepszym świecie, ale na wsze czasy pozostał wyryty na miejscu wiecznego spoczynku ich kolegów napis, który uważam za najpiękniejszą inskrypcję nagrobną, jaką kiedykolwiek czytałem. Do dzisiaj umiem ją powtórzyć z pamięci, a głos łamie mi się ze wzruszenia, kiedy staję przed nią co rok 1 listopada: