Życiowym celom, które wyznaczył sobie w młodości pozostał wierny do końca. Zginął w czasie pełnienia swojej ostatniej misji, jaką było uczczenie ofiar Zbrodni Katyńskiej, dokonanej na narodzie polskim przez Sowietów.

REKLAMA

Janusz Kurtyka urodził się 13 sierpnia 1960 roku w Krakowie, w rodzinie wywodzącej się z Radłowa koło Tarnowa. Po maturze podjął studia historyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wtedy go poznałem - było to na początku lat osiemdziesiątych. Działał w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Współpracował też z Duszpasterstwem Ludzi Pracy w Nowej Hucie-Mistrzejowicach. Na prośbę ks. Kazimierza Jancarza prowadził wykłady z historii na Chrześcijańskim Uniwersytecie Robotniczym. Uniwersytet ten, oczywiście nielegalny, miał za zadanie wykształcić elity niepodległościowe. Zajęcia odbywały się w salkach katechetycznych i gromadziły wielu słuchaczy: tak robotników, jak i przedstawicieli inteligencji.

Już wtedy widziałem, że historia jest jego pasją życiową, a największym autorytetem - marszałek Józef Piłsudski. Nie zdziwiło mnie więc, że postanowił oddać się pracy naukowej. Specjalizował się w genealogii, historii nowożytnej, historii średniowiecza oraz naukach pomocniczych historii. Swoje opracowania z historii najnowszej publikował w wydawnictwach ukazujących się poza zasięgiem cenzury (z kolei dużo artykułów z zakresu średniowiecza ukazało się w uznanych oficjalnie naukowych wydawnictwach historycznych).

Nasza przyjaźń odrodziła się w 2000 r., kiedy Janusz został dyrektorem krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. W jednym z wywiadów tak mówił o swojej pracy, której był oddany całym sobą: Jednym z istotnych motywów, zarówno dla mnie, jak i dla osób, które starałem się zaangażować do tej pracy, jest to, aby nareszcie przerwać zaklęty krąg niemożności, przerwać tę bardzo niebezpieczną tendencję idealizacji i zapominania, czym był komunizm.

W 2007 r. był na promocji moje książki "Księża wobec bezpieki" w Krakowie. Popierał mnie również w działaniach na rzecz osób niepełnosprawnych. W 2009 roku, podpisując publiczny protest, stanął w obronie Fundacji im. Brata Alberta w Radwanowicach, której próbowano cofnąć dotację na prowadzenie siedmiu świetlic terapeutycznych dla dzieci niepełnosprawnych. Zresztą ze względu na profesję swojej żony, lekarki, zawsze się tymi sprawami interesował.

W 2005 r. został prezesem IPN. Praca na tym stanowisku naraziła go na wiele przykrości. Przez ostatnie lata życia był obrzydliwie atakowany przez swoich przeciwników, głównie przez "Gazetę Wyborczą", którzy deptali jego godność osobistą. Poniżany i wyszydzany nie dał się jednak złamać, choć wszystko to dotkliwie odczuwał. W tych trudnych chwilach sam siebie nazywał piorunochronem. Mówił, że biją w niego, ale on odbija pioruny, aby chronić innych. Bardzo się nawet postarzał. Nie zamierzał jednak porzucać wyznaczonego sobie celu. Snuł też dalsze plany. Posiadał już stopień doktora habilitowanego, więc naturalnym krokiem było staranie się o profesurę. Stało się jednak inaczej.

W czwartek 8 kwietnia 2010 roku zadzwonił do mnie, informując o przyznaniu mi Nagrody Kustosz Pamięci Narodowej. Nie przypuszczałem, że będzie to nasza ostatnia rozmowa. Dwa później dni zginął w czasie pełnienia swojej ostatniej misji jaką było uczczenie ofiar Zbrodni Katyńskiej, dokonanej na narodzie polskim przez Sowietów. Życiowym celom, które wyznaczył sobie w młodości, pozostał wierny do końca. Miał być pochowany w panteonie w podziemiach kościoła św. św. Piotra i Pawła, ale kuria uległa presji nieżyczliwych osób. Został więc pochowany w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Rakowickim. W przemówieniu nad jego trumną minister Bogdan Zdrojewski mówił: Zdążyłem poznać pana prezesa, zdążyłem dotknąć jego wrażliwości, nienagannych manier, kultury osobistej. I mogę powiedzieć, że nie ma to nic wspólnego z obrazem, który próbowano mu zbudować. Wiem dobrze też, że w tej tragedii, w tym momencie, dość konsekwentnie powinno się pojawić wiele słów - zwłaszcza wobec prezesa - słów przepraszam.