"Zakończenie misji wahadłowców miało być tylko jednym z kroków w tworzeniu nowego programu lotów załogowych NASA. Odesłanie promów kosmicznych na emeryturę przy równoczesnym wstrzymaniu prac nad konkretnymi planami budowy kolejnego pojazdu zdolnego wynosić ludzi na orbitę - uważam za poważny błąd" - mówi w ekskluzywnej rozmowie z RMF FM astronautka, weteranka pięciu misji kosmicznych, Marsha S. Ivins.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Marsha S. Ivins brała udział w pięciu misjach wahadłowców kosmicznych. Pierwszy lot odbyła w 1990 roku, na pokładzie promu Columbia. Ostatni - w 2001 roku, na pokładzie Atlantisa. Pełniła funkcję specjalisty misji. W czasie ostatniego lotu, jako operator automatycznego ramienia promu "własnoręcznie" przyłączyła do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej laboratoryjny moduł naukowy "Destiny". W przestrzeni kosmicznej spędziła ponad 1300 godzin. Pracę w NASA zakończyła w grudniu 2010 roku.
Grzegorz Jasiński: Jakie uczucia towarzyszą Pani w związku z zakończeniem programu wahadłowców?
Marsha Ivins: To niełatwe pytanie. Kiedy tworzono plany odesłania wahadłowców na emeryturę, miały one bezpośredni związek z równoległymi planami projektowania i budowy nowego pojazdu kosmicznego. Takiego, który pozwoliłby Stanom Zjednoczonym wyjść poza orbitę Ziemi, powrócić na Księżyc, jako miejsce ćwiczeń i wreszcie poprowadzić nas na Marsa. Plany przewidywały budowę rakiety wystarczająco potężnej, by wynieść na orbitę ładunek niezbędny do misji marsjańskiej, umożliwiającej działania, do których promy kosmiczne nie były projektowane. Tak, że zakończenie misji wahadłowców miało być tylko jednym z kroków na drodze do tworzenia nowych, większych możliwości. Uziemienie wahadłowców bez rozwinięcia tego typu możliwości jest przez tych, którzy wspierają program kosmiczny oceniane bardzo krytycznie. Szczególnie odczuwają to ludzie, którzy programowi kosmicznemu poświęcili swoją karierę zawodową a niejednokrotnie byli wręcz gotowi oddać tej sprawie swoje życie. Jestem jedną z tych osób. Nie sam koniec misji wahadłowców, ale fakt, że nie mamy teraz nic w zamian przygnębia szczególnie. Rozczarowanie to słowo, które bardzo delikatnie opisuje moje osobiste odczucia na ten temat. Wiem, że podobnie czuje wielu innych, ale nie jestem upoważniona do wypowiedzi w ich imieniu.
Porozmawiajmy więc więcej o tym uczuciu rozczarowania, a może nawet złości...
Nie ma sensu okazywać złości. Do niczego się to nie przyda. Ale po raz pierwszy w ciągu 50-letniej historii amerykańskiego programu kosmicznego, nie mamy żadnego celu. Dla osób takich jak ja, które w ciągu tych 50 lat nie wyobrażały sobie pracy poza programem kosmicznym, to wielkie rozczarowanie...
Była pani zaangażowana w projekt Constellation...
Dwie ważne sprawy. Po pierwsze pod koniec 2010 roku odeszłam z NASA. Nie biorę w związku z tym udziału w żadnym aktualnym projekcie agencji. Natomiast sam program Constellation w kształcie, w jakim go planowano został przerwany. On nie został opóźniony, on po prostu nie istnieje. Stany Zjednoczone owszem mają plan budowy potężnej rakiety, ale nie wiedzą dokładnie, gdzie miałaby polecieć. Są plany budowy załogowego pojazdu, który miałby kiedyś gdzieś zabierać astronautów. Tyle, że w mojej osobistej opinii, trudno projektować tego typu pojazdy bez konkretnej wiedzy, jaka ma być ich misja.
Jak się wydaje, w tej chwili realizowane są raczej misje typu łazika "Curiosity", który może badać inne planety. Nie ma jednak konkretnych planów załogowego lotu na Księżyc, czy w końcu na Marsa.
Misje robotów były zawsze traktowane osobno, nie miały nic wspólnego z programem Constellation. Zajmuje się nimi w NASA inna grupa ludzi, którzy odpowiadają za badania planetarne, roboty i teleskopy, misje czysto naukowe. Te programy nie zostały dotknięte ograniczeniami w związku z gruntowną zmianą planów misji załogowych. Brak planu i celu to problem programu lotów załogowych. Tu nie mamy ogólnego kierunku, takiego, jaki kiedyś wyznaczył prezydent Kennedy, mówiąc, że przed końcem dekady wylądujemy na Księżycu. To był konkret, którego teraz nam brakuje. Sposób myślenia jest teraz następujący: wspierajmy, zachęcajmy prywatne firmy do tego, by budowały pojazdy kosmiczne. Nie bardzo wiem, jak to powiedzieć, ale byłam na orbicie pięć razy i za każdym razem podróżowałam pojazdem zbudowanym przez prywatne firmy. Były wymyślone i finansowane przez NASA, ale agencja ich nie budowała. Tym zajmowały się na mocy kontraktów komercyjne firmy, które musiały się trzymać bardzo precyzyjnie określonych wymagań. Dziś mamy wiele komercyjnych przedsięwzięć, które rozwijają możliwości zgodne ze swoimi planami, bez konkretnych wymagań NASA, ale z pokaźnym finansowym wsparciem agencji. Jeden z moich przyjaciół określił to kiedyś następująco: jeśli nie istnieje żaden prywatny przemysł kosmiczny, dlaczego rząd bierze na siebie odpowiedzialność za to, by powstał. Wydaje się, że właśnie to próbujemy zrobić.
Odeszła pani z NASA, nieco łatwiej więc pani o tym mówić. Dla astronautów, którzy nadal tam pracują i mają ograniczony dostęp na orbitę z pomocą rosyjskich statków kosmicznych, sytuacja jest prawdopodobnie jeszcze cięższa...
Łatwiej mi wyrażać opinię. Tak to jest, że decyzja o odejściu często wiąże się z tym, że nie podoba nam się kierunek, w którym to wszystko zmierza. Ale myślę, że patrzeć na to wszystko jest mi równie trudno, jak ludziom, którzy wciąż w NASA pracują. Po raz pierwszy od pół wieku w Stanach Zjednoczonych nie mamy możliwości wysłania amerykańskich astronautów na orbitę w amerykańskim pojeździe kosmicznym...
Czy sądzi pani, że pewna presja związana na przykład z chińskim programem kosmicznym pomoże zmienić kierunek, w którym obecnie podąża NASA?
Nie wiem. Chińczycy mają bardzo agresywny plan podboju kosmosu. Mają cel, mają kalendarium, mają pieniądze, wiedzą, ku czemu zmierzają. Nie rozwijają jakiejś nowej technologii, więc jest im łatwiej, niż nam i Rosjanom było w latach 60-tych, kiedy tworzyliśmy coś zupełnie nowego. Wysłali na orbitę statek kosmiczny, potem załogę, pierwszą kobietę, pierwsze satelity okrążające Księżyc, zapowiadają, że wylądują na Księżycu przed końcem tej dekady i nie widzę niczego, co miałoby im w tym przeszkodzić. Ale nie jestem w stanie przewidzieć, czy to będzie inspiracją dla naszych polityków, by zmienić kierunek naszego programu kosmicznego. Nie mam pojęcia, co się stanie.
Jak wiele osób straci pracę przy programie kosmicznym. To w końcu armia ludzi przygotowywała do misji wahadłowce, dysponowała wiedzą niezbędną dla lotów w kosmos. Wiele z tych osób odejdzie i nie wróci?
Wielu już odeszło. W ciągu ostatnich lat w programie kosmicznym na Florydzie ubyło około 6 tysięcy miejsc pracy, w centrali w Houston około 4 tysięcy. Nie wiem ile osób odeszło z innych laboratoriów NASA w całym kraju. Tu chodzi o bardzo wysoko wykwalifikowane osoby, zajmujące się konkretnie budową, testami i obsługą pojazdów kosmicznych. Oni odeszli do innych zajęć. Jeśli NASA wróci w końcu do programu załogowego, sytuacja będzie przypominała tę z lat 70-tych, kiedy koniec programu Apollo także sprawił, że wielu specjalistów straciło pracę. Gdy pojawił się program wahadłowców, trzeba było szukać nowych ludzi. Oczywiście program załogowy nie został całkowicie wstrzymany, bo przecież wysyłamy ludzi na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Ich obsługą wciąż zajmuje się spora grupa ludzi, którzy tę wiedzę i umiejętności rozwijają.
Mieszka pani w Houston?
Tak.
Pytam o to w związku z kontrowersjami, które wiążą się z tym, że Houston nie dostaje żadnego z oddawanych do muzeów wahadłowców. Co pani o tym sądzi?
Do dyspozycji były trzy promy i testowy pojazd Enterprise. Jeden z wahadłowców zostaje na Florydzie, drugi trafia do Muzeum Lotnictwa i Astronautyki w Waszyngtonie i to ma sens. Jeden w końcu trafił do Los Angeles, wreszcie Enterprise, który nigdy nie był na orbicie, a służył tylko do testów lądowań, zostanie umieszczony w muzeum w Nowym Jorku. Ludzie w Houston nie są z tego powodu szczególnie szczęśliwi. Ale mało znane i jeszcze bardziej rozczarowujące jest co innego. Okazuje się, że z Houston zabrano także cały sprzęt, na którym prowadzono wszelkie szkolenia do lotów wahadłowców. Wszystkie symulatory i makiety zniknęły, przekazano je innym muzeom, w Houston nie zostało kompletnie nic. I to moim zdaniem powód do prawdziwego rozczarowania nawet większy, niż to, że nie mamy wahadłowca. Z aparatury, która posłużyła do wyszkolenia dosłownie każdego z astronautów programu wahadłowców, nic tu nie pozostało.
Gdzie będzie pani jeździć, by odwiedzić wahadłowce? Na Florydę, gdzie jest Atlantis, którym leciała pani trzy razy?
Jeśli będą chciała zobaczyć Atlantis, to owszem, na Florydę. Ale na razie nie zamierzam ruszać się z Houston.
Porozmawiajmy o tych pięciu podróżach na orbitę. To chyba prawdziwe szczęście być jednym z tych niewielu, którzy mieli okazję znaleźć się w kosmosie tak wiele razy...
Miałam bardzo wiele szczęścia, że moja praca przypadła na lata, w których wahadłowce wykonywały 6 do 8 misji rocznie. Po roku 2000 latano 2, 3, 4 razy w roku i tych okazji było znacznie mniej, niż w moim przypadku. W latach 90-tych w ogóle nas astronautów było mniej. Moje pięć lotów to nie dowód na to, że byłam jakoś szczególnie dobra, raczej trafiłam w odpowiednie miejsce w odpowiednim czasie i miałam szansę na kolejne misje co 2,5 roku.
Które zadanie zlecone pani podczas tych lotów było najtrudniejsze. Była pani specjalistą misji...
To było w trakcie ostatniej misji, w której uczestniczyłam w 2001 roku. To była misja konstrukcyjna Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Mieliśmy na pokładzie moduł, który przy pomocy mechanicznego ramienia promu mieliśmy przyłączyć do stacji. Ja byłam operatorem tego ramienia mechanicznego. Moduł był pierwszym segmentem laboratoryjnym stacji, bez niego nie można było na niej prowadzić żadnych badań naukowych. To był jedyny w swoim rodzaju, wart miliard 400 milionów dolarów segment, który dość dokładnie wypełniał ładownię promu. Miał tylko po kilka centymetrów luzu z każdej strony. A ja musiałam pracować na ślepo, bez bezpośredniego widoku, posługując się tylko obrazem kamer. Miałam za zadanie wyjąć ten moduł, nie uderzyć nim w ścianę promu, nie uderzyć w nic innego, odwrócić do góry nogami, przyłączyć do stacji. To było najbardziej przerażające zadanie, jakie kiedykolwiek wykonałam. Gdybym się pomyliła, moje nazwisko przeszłoby do historii jako tej, która zepsuła Międzynarodową Stację Kosmiczną. To było niezwykle stresujące przez cały długi okres przygotowań. Co dziwne, jedyny raz, kiedy wykonałam to bez nerwów, to właśnie w tym dniu, kiedy robiłam to naprawdę. Oczywiście ćwiczyliśmy różne warianty na wypadek awarii ramienia, czy awarii kamer. Mieliśmy plan awaryjny, jak schować moduł z powrotem do ładowni, albo nawet odrzucić go w razie jakiegoś zagrożenia, ale ja powtarzałam sobie, że niczego takiego nie zamierzam robić. Nie wyrzucę tego, ani nie zabiorę tego z powrotem na Ziemię, przyłączymy to tak jak trzeba. I rzeczywiście, udało się idealnie, dokładnie wtedy, kiedy powinno. Mam takie zdjęcie wykonane po wszystkim przez kolegę, który był na zewnątrz na spacerze kosmicznym i na tym zdjęciu mam największy uśmiech w swoim życiu.
Dodajmy tylko, że ten moduł nazywa się "Destiny" i rzeczywiście pani nazwisko trafiło do historii podboju kosmosu w dobrym tego słowa znaczeniu. Ale to była ostatnia misja. Wcześniej uczestniczyła pani w programie "MIR"...
Mój czwarty lot to była piąta misja, kiedy prom łączył się z rosyjską stacją "MIR". To było dla nas wciąż coś nowego. I dla Amerykanów i dla Rosjan. To nie było nawet tak duże techniczne wyzwanie, jak polityczne i w niektórych przypadkach także kulturowe. W czasie tych misji przywoziliśmy astronautę i zostawialiśmy na stacji "MIR" na trzy, cztery miesiące. Zabieraliśmy na Ziemię innego członka załogi. Przy okazji zostawialiśmy parę ton zaopatrzenia i zabieraliśmy śmieci. Podczas tamtej misji byłam specjalistą ładunku, moim zadaniem było dopilnowanie, że wszystko zostało właściwie spakowane, że trafiło na stację "MIR", a to co mieliśmy zabrać też zostało umieszczone we właściwym miejscu, włącznie z członkami załogi. dziś na stacji kosmicznej Amerykanie, którzy tam zostają mówią po rosyjsku, a Rosjanie mówią po angielsku. Łatwo mogą się porozumieć. W czasach stacji "MIR" językowo nie byliśmy tak dobrzy. Przekonaliśmy się jednak, że są inne metody komunikacji, bez słów. Wystarczyło podnieść brwi, pochylić się, zmienić ton głosu. Nasz plan lotu był napisany linijka po linijce po angielsku i rosyjsku, wiec mogliśmy realizować zadania pokazując palcem konkretną linijkę i jeszcze kręcąc głową i potakując. Całkiem nieźle nam szło, mogliśmy prowadzić długie rozmowy, nie znając nawzajem swoich języków...
Ale odwiedzanie rosyjskiej stacji, która sama miała swoje problemy było z pewnością specjalnym przeżyciem. Nie mogę nie zapytać o atmosferę towarzyszącą przekraczaniu granicy.
W czasie, gdy my tam lataliśmy, "MIR" był już na orbicie od 12 lat. To trochę tak wyglądało, jakby ktoś od 12 lat żył w garażu i nigdy niczego nie wyrzucał. W kosmosie nie chcesz niczego wyrzucać, bo a nuż się przyda, więc było to wszystko strasznie zagracone. Wszędzie coś było spakowane. Ludzie spodziewają się, że zapewne zapach nie był przyjemny, ale tu musze zaprzeczyć. Nie było tak źle. Nie było zapachu spoconych ciał, raczej zapach aparatury. Była jedna istotna różnica między promem a ich stacją. Oni mieli system podtrzymania życia, który odzyskiwał wodę z potu i moczu. Potem woda była rozkładana na tlen i wodór. I w ten sposób zapewniali sobie dodatkowe dostawy tlenu. Atmosfera na stacji "MIR" była więc bardzo wilgotna. Na promie wilgotność byłą z kolei bardzo niska. Przy przejściu czułeś się jakbyś lądował w tropikach. Czuło się tę wilgoć. Rosjanie zapraszali, wpadajcie, kiedy macie ochotę, nie musicie się zapowiadać. No i raz postanowiłam tak zrobić, właśnie w chwili, gdy... jeden z Rosjan brał prysznic. Na pełnym widoku. Zawróciłam i postanowiłam wpadać jednak na konkretne zaproszenie. Oni wpadali na prom często, bo my mieliśmy okna i mogli przez nie widzieć swoją stację. To im się podobało i często wpadali popatrzeć przez okna.