Jeśli rządy Prawa i Sprawiedliwości mogły nam coś dobitnie, wyraźnie i ponad wszelką wątpliwość uzmysłowić, to potężne, niezmierzone wręcz pokłady resentymentu i niechęci istotnej części dotychczasowych elit wobec tego, co w Polsce tradycyjne i katolickie, wobec naszej historii i tego, jacy w swej większości jesteśmy. Niechęć do partii rządzącej od początku nie wynikała tylko z tego, co mogły oznaczać jej rządy, ale także z tego, że zagłosowała na nią ta niewłaściwa, nieoświecona Polska, która powinna siedzieć cicho, a teraz ma jakby nieco za dużo do powiedzenia. Przed kolejną serią wyborów resentyment ten widać coraz wyraźniej.
Owe "dotychczasowe elity" to dla mnie pojęcie dość szerokie. Chodzi mi o część środowisk politycznych, artystycznych, naukowych, czy medialnych, zarówno formalnie lub emocjonalnie powiązaną z układem postkomunistycznym, jak i odwołującą się do etosu tak zwanej opozycji demokratycznej, ale tylko zgodnie z doktryną choćby "Gazety Wyborczej". Nie ma co udawać dłużej, że tej niechęci, a momentami i pogardy z ich strony nie widać. Ona jest i ma w naszej debacie publicznej istotne znaczenie. Niektórzy członkowie owej elity mają owszem poważne zasługi, których nikt im nie odbiera, ale są tam też tacy, którym tylko wydaje się, że są elitą, łączy ich przekonanie o własnej wyższości, racji i potrzebie rozstawiania tych innych Polaków po kątach. Tylko zresztą Polaków. Wszystko, co pochodzi z zewnątrz, wydaje im się bowiem lepsze.
Ktoś może powiedzieć, że elity przecież muszą być przekonane o swej ważności i wyjątkowości. I muszą koncentrować się na narodzie, do którego należą. To prawda. Ale wyjątkowe prawa wiążą się też ze szczególnymi obowiązkami. Elity również muszą narodowi służyć, budować wspólnotę, pomagać się wzajemnie szanować i rozumieć. Muszą też dawać dobry przykład. Elity klaszczące podczas występu przedskoczka Donalda Tuska na Uniwersytecie Warszawskim najwyraźniej nie potrafią i pewnie nie chcą tego rozumieć. Elity ogłaszające, że tęcza w aureoli najważniejszego po godle wizerunku w Polsce, wieszanego potem byle gdzie, nikogo nie obraża, pokazują wielu swoim rodakom, gdzie mają ich wrażliwość. To smutne. Bardzo smutne.
Część najnowszego konfliktu rozgorzała przy okazji wspomnianego już wykładu Donalda Tuska, oczekiwanego przez część owych elit jako mąż opatrznościowy. Z góry wiadomo było, że jego wystąpienia w Warszawie i Poznaniu przez jednych będą wykpiwane i bagatelizowane, przez drugich wpisywane do kanonu lektur szkolnych, od niego zależało, które komentarze będą bardziej zabawne. Moim zdaniem szef Rady Europejskiej niczym wyrafinowanym rządzących nie zaskoczył, ot pokazał, że nie bardzo mu się chciało, że nie bardzo był do tego wszystkiego przekonany. Biorąc pod uwagę, że kluczową myślą pierwszej przemowy była potrzeba jednoczenia i wspólnoty, a drugiej potrzeba wolności na uniwersytetach, dał przyzwoity wykład hipokryzji. I tyle.
Opozycyjne elity oderwały się na chwile od bananów i nieco poniewczasie dostrzegły, że rozpalony akurat teraz przez Elżbietę Podleśną i Leszka Jażdżewskiego spór wcale nie musi Koalicji Europejskiej wyjść w najbliższych wyborach na zdrowie. Owszem, wiele było w tej kampanii tematów, które z Europą miały luźny związek, ten jednak jest w kontekst wyborów do Parlamentu Europejskiego wpisany wyjątkowo dobrze.
Sprawa wolności wypowiedzi, także obraźliwej, wolności czucia się obrażonym i zakresu, w jakim prawo może i powinno chronić uczucia obywateli, nie tylko religijne zresztą, to temat wręcz idealny na koniec europejskiej kampanii. Nie sposób bowiem o tym mówić bez odniesienia się do plagi poprawności politycznej i tego, co owa Europa w rewolucyjnym zapale zamierza nam wraz z nią wcisnąć. Pisałem już nie raz i powtórzę raz jeszcze. Polityczna poprawność to sztuczne dzielenie ludzi na tych, którzy zasługują na wolność wypowiedzi i ochronę wrażliwości, a także tych, którzy na taką wolność i ochronę nie zasługują. Pechowo tak się składa, że katolicy, a szerzej chrześcijanie nie mają w nowoczesnym liberalnym świecie miejsca na tej pierwszej liście. W Polsce wciąż jednak jeszcze mamy szansę zachować w obrażaniu i czuciu się obrażonym zdrowy rozsądek, mamy szansę kierować się po prostu przyzwoitością. A przynajmniej próbować. Jestem przekonany, że warto, by z tej szansy nie rezygnować.
W porównaniu z Europejczykami z Zachodu mamy za sobą jedno bardzo ważne doświadczenie. Lekcję zniewolenia. Katolicy w Polsce dobrze jeszcze pamiętają, co znaczy być obywatelami drugiej kategorii. Wiedzą, że rzecznicy marksistowskich alternatyw dla religii, choćby tylko jako systemu budowania więzi społecznych, nie mają absolutnie nic do zaoferowania. A już na pewno nie cokolwiek, co wiąże się z wolnością. To cenna wiedza, która Europie jeszcze może się bardzo przydać.