Wszystko wskazuje na to, że w polityce europejskiej czeka nas gorąca jesień. Uwikłane w trudne do rozwiązania wewnętrzne problemy, "twarde jadro" Unii Europejskiej najwyraźniej zdecydowało, że najlepszym sposobem odwrócenia uwagi obywateli od własnej nieudolności będzie zajęcie się problemem zastępczym, to znaczy Polską. Deklaracje prezydenta Francji i kanclerz Niemiec wskazują na wolę zaostrzenia retoryki i wzmocnienia nacisków na Warszawę, a sama Komisja Europejska, która już od dawna przebiera nogami, by nam dopiec, zapewne chętnie się w tę akcję włączy. Zobaczymy do czego zapowiadana "pogłębiona dyskusja unijnych komisarzy" w tej sprawie doprowadzi. Tak, czy inaczej, w sporze Polski z Brukselą, (Berlinem, Paryżem etc.) może otwierać się nowy rozdział.

REKLAMA

Co to oznacza? Nie sądzę, by nadciągało trzęsienie ziemi, jak spodziewa się totalna opozycja, nie uważam jednak, że absolutnie "nic nam nie grozi", jak przekonują miłośnicy rządu. Nowy rozdział oznacza po prostu, że trzeba będzie o swoje interesy zabiegać w bardziej wyrafinowany sposób. W tym sensie rząd PiS musi przemyśleć swoją strategię i zastanowić się, co może mu - i przede wszystkim Polsce - dać największą szansę powodzenia. Osobiście uważam, że powinien złagodzić nieco cierpki ton i skoncentrować się na rozmowach, tłumaczeniu, przekonywaniu. I stanowieniu dobrego prawa, do którego trudniej będzie się przyczepić.

Nie sądzę oczywiście, by jakiekolwiek nasze racje przekonały Junckerów czy Timmermansów, ale nie wykluczam, że w przypadku polityków, którzy jednak realnie przed swoimi wyborcami odpowiadają, mogą okazać się skuteczniejsze. Inaczej mówiąc, mam wrażenie, że daleko większą niż dotąd uwagę powinniśmy poświęcić temu, by nasze racje i doświadczenia przedstawiać szeregowym eurokratom i samym obywatelom innych krajów Unii. Mamy tu pewne, bardzo konkretne argumenty, które mogą okazać się dla nich przekonujące. W takiej sytuacji jaką mamy, oczekiwałbym od rządu większej elastyczności w myśleniu, wirtuozerii w działaniu, stanowczości, ale bez nadmiernego kozakowania, wszystkiego tego, co w polityce określa się mianem pragmatyzmu. W pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Pisząc o tym, że jesteśmy tematem zastępczym, mam właśnie na myśli ogólną opinię publiczną Unii. Przeciętni Francuzi, Hiszpanie, czy Włosi mają naprawdę inne problemy niż nasz Trybunał Konstytucyjny czy sądownictwo. Sprawa naszej "praworządności" ma istotne znaczenie tylko dla elit, które mają ochotę utrzymać w Unii pozycję dominującą. Dla nich oczywiście sprawa owej praworządności jest jedynie pretekstem - wygodnym, by uderzyć w rząd, który głośno i wyraźnie im się postawił.

Nie jestem wielbicielem terminu o "wstawaniu z kolan". Wolę mówić raczej o dbaniu o własne interesy. Nie mam jednak żadnych wątpliwości, że eurobiurokracja nie jest gotowa, by do myśli o przestrzeganiu polskich interesów się przekonać i przyzwyczaić. W tym sensie nie uważam, by wejście w ten nowy etap sporu tak naprawdę - poza sferą symboliczną - coś nowego dla nas oznaczało. Nasze opinie nie były wcześniej brane pod uwagę po cichu, teraz Bruksela (Berlin, Paryż etc.) mogą chcieć pokazać, że potrafią ignorować je głośno. Jak dowiodły jednak sprawy Nord Stream, czy pomysł z przymusową relokacją uchodźców liczą się interesy i w tym sensie sentymentów nie ma dziś tak samo, jak i wcześniej ich nie było. Jeśli ktoś coś mówi nam o potrzebie europejskiej solidarności, możemy odpowiedzieć, że legła na dnie morza wraz z bałtycką rurą i... będziemy mieli rację.

Hegemoni Unii Europejskiej będą mogli rządzić nią tak długo, jak długo mniejsze kraje nie zorganizują się i nie zaczną twardo upominać się o swoje interesy. Działania rządu PiS są tu pewnym - niebezpiecznym dla elit UE - sygnałem, ale oczywiście każdy z tych mniejszych krajów sam decyduje, z kim mu po drodze. Poza argumentami o tym, że nie można dać się zdominować i w grupie możemy więcej, na razie wciąż niewiele mamy do zaoferowania. Nie ma jednak powodu byśmy nie pracowali nad tym, by w przyszłości naszych atutów było więcej.

W obecnym kryzysie istotne znaczenie ma fakt, że kluczowe dla naszego bezpieczeństwa NATO nie jest tożsame z Unią Europejską i pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa w najbliższym czasie raczej nie będzie się w kampanię przeciw Polsce angażować. Pakt Północnoatlantycki miał w swej historii rzeczywiste problemy z praworządnością u niektórych swoich członków, nauczył się jednak przedkładać dobro wspólne nad takie, czy inne pęknięcia. Można liczyć na to, że tak pozostanie.

Na koniec wypada jeszcze rzucić okiem w stronę totalnej opozycji. Nie jestem oczywiście w stanie przewidzieć, co zrobiliby zwolennicy obecnego rządu, gdyby to pod adresem władz z PO-PSL płynęły z Brukseli głośne pohukiwania. Nie wykluczam początkowej radości i satysfakcji, nie wykluczam wykorzystywania tego do własnych, tutejszych, politycznych celów. Mam jednak wrażenie, że po przekroczeniu pewnej granicy, polsko-polskie myślenie zaczęłoby się odbudowywać. Nie chciałbym określać, gdzie owa granica się znajduje, ale wydaje mi się, że przy pewnym natężeniu ataków z zewnątrz myślenie w kategoriach naszego, polskiego dobra wspólnego, mimo "rachunków krzywd" zaczęłoby dominować. Myślę, że zaczynamy wchodzić w taki okres naszej najnowszej historii, że wypadałoby oczekiwać od zwolenników obecnej opozycji refleksji, czy aby nie warto antyrządowej współpracy z zagranicą ograniczyć. Trudno liczyć na zmianę frontu licznych nad Wisłą rzeczników opinii Brukseli (Berlina, Paryża etc.), ale opinia publiczna przecież swój rozum ma. Złagodzenie sporu w Polsce dobrze przysłużyłoby się naszej pozycji w Europie i sytuacji Unii Europejskiej jako całości. Niemożliwe? A może warto jednak spróbować...