Wakacyjne doświadczenia - z polskich, nieprzesadnie tłumnie odwiedzanych gór - pokazują mi, że koronawirus z naszej świadomości, a szczególnie z praktyki naszych zachowań, powoli znika. Owszem, płyny do dezynfekcji rąk są wszędzie dostępne, wezwania do noszenia maseczek w sklepach i pomieszczeniach zamkniętych, wywieszone, ale zarówno jeśli chodzi o dezynfekcję rąk, jak i przesłanianie ust i nosa - przesadnie pilnie się tego nie trzymamy. Wielka szkoda. Moim zdaniem dezynfekcja rąk, maseczki i zachowywanie jak największego dystansu to rozsądne minimum, którego powinniśmy przestrzegać, by po wakacjach wejść w okres nowej normalności, a nie nowego chaosu.
Mam świadomość, że niespójności w wypowiedziach polityków i rozluźnienie ostatniego etapu prezydenckiej kampanii wyborczej zasiały wątpliwości co do tego, jaki jest rzeczywisty poziom epidemicznego zagrożenia. Zdaję sobie też sprawę z tego, że rośnie liczba obywateli - nazwijmy to - "koronasceptycznych", którzy nie są przekonani, czy rzeczywiście mamy z epidemią do czynienia. To efekt, który widać przecież nie tylko u nas. Mam jednak wrażenie, że niezależnie od tych opinii, w swoim dobrze pojętym interesie powinniśmy co do tego minimum zapobiegliwości się zgodzić i ani maseczek, ani płynów do dezynfekcji nie kontestować.
Noszenie maseczek, czy dezynfekowanie rąk nie jest niczym upokarzającym, a może się przyczynić - i przyczynia się - do zmniejszenia ryzyka przenoszenia także innych chorób zakaźnych. Patrzyliśmy kiedyś na wschodnią Azję z podziwem, że oni potrafią chodzić w maseczkach, by nie zakażać innych. Nic nie stoi na przeszkodzie, by ten zwyczaj utrzymać u nas jeszcze przez jakiś czas, a może - w przypadku przeziębień - i na stałe. Nawet jeśli nie jesteśmy do końca przekonani co do rzeczywistego zagrożenia koronawirusem, noszenie maseczek nie jest aż tak trudne i uciążliwe, a możemy je przecież uznać za formę obywatelskiej wrażliwości. Nawet jeśli przesłanianie ust i nosa zmniejsza ryzyko tylko w części, moim zdaniem warto. Ryzyko czy niewygoda są w porównaniu z możliwym zyskiem po prostu małe.
Nikt na świecie nie ma sprawdzonego i przetestowanego pomysłu na to, jak wrócić do szkoły. Jedno tylko wydaje się jasne, dzieci i młodzież muszą spróbować wrócić do stacjonarnej nauki, zorganizowanej na tyle bezpiecznie, na ile to tylko będzie możliwe. Rozumiem więc determinację rządu, by rok szkolny 1 września rozpocząć. Zachęcałbym jednak do większej elastyczności jeśli chodzi o szczegóły dotyczące konkretnych szkół i konkretnych rejonów kraju. Jeśli władze samorządowe i dyrektorzy mają wrażenie, że gdzieś powinno się to odbywać nieco inaczej, niż ogólnie w kraju, uważam, że w pewnych granicach powinni mieć taką możliwość. Także ze względów czysto praktycznych. Wszystko, co teraz robimy, powinno pomóc nam lepiej zrozumieć pandemię, powinno pomóc dobrać najwłaściwszą strategię postępowania. Jeśli szkoły będą miały możliwość dopasowania się do lokalnych warunków, łatwiej przekonamy się, która strategia jest bardziej skuteczna. Warto tu wyjść z logiki rząd-opozycja, by zwiększyć szanse, że nasze działania przyczynią się do normalizacji, a nie chaosu.
Ministerstwo Zdrowia powinno równocześnie uczynić wszystko co możliwe, by przywrócić jak najbardziej zbliżone do normalności funkcjonowanie służby zdrowia, bo inne choroby nie czekają. Sanepid powinien też udrożnić i urealnić procedury związane z testami i kwarantanną. Wszystko to będzie potrzebne na okres przeczekiwania epidemii do czasu pojawienia się szczepionki. Naukowcy wciąż właśnie w szczepionce widzą największą szansę pokonania COVID-19, choć przecież pewności co do możliwości skutecznego zaszczepienia wciąż jeszcze nie ma. Najnowsze doniesienia o pojedynczych, potwierdzonych przypadkach ponownej infekcji nie budzą jeszcze paniki, ale nie są powodem do optymizmu. Równocześnie maleją nadzieje na to, że uda się pokonać epidemię drogą budowy odporności populacyjnej.
Prawdopodobnie okaże się, że wyjście ze zdrowotnego i ekonomicznego kryzysu, związanego z COVID-19 będzie zadaniem z zakresu optymalizacji, minimalizacji strat i maksymalizacji szans. Wiemy, że najbardziej zagrożone ciężkim przebiegiem choroby są osoby w wieku powyżej 60 lat. Wśród czynników ryzyka najnowsze badania potwierdzają otyłość i zespół metaboliczny, w tym między innymi nadciśnienie, wysoki poziom glukozy i trójglicerydów, a także przewlekłą obturacyjną chorobę płuc. Osoby z tych grup ryzyka powinny być chronione szczególnie. Nie oznacza to jednak, że zakażenia wśród osób młodszych można uznawać za niegroźne, na razie wciąż nie mamy pewności, że nie powodują przewlekłych komplikacji. Pilnujmy się więc. To, jaka będzie nowa normalność zależy w dużej mierze od nas samych.