Jeśli można sobie wyobrazić jakieś szczególnie traumatyczne przeżycie sportowe na oczach milionów kibiców, to co stało się w minioną sobotę po 16 naszego czasu z pewnością się kwalifikuje. Nikt na szczęście nie odniósł żadnej kontuzji, nikt nawet niczego szczególnie nie zepsuł, ale wymarzony złoty i srebrny medal olimpijski rozwiały się, ustępując miejsca najbardziej znienawidzonym, czwartemu i piątemu miejscu. Naród wstrzymał oddech, zamarł... by po chwili z niedowierzaniem kręcić głową i pytać, jak to było możliwe.
Naród będzie miał podczas igrzysk olimpijskich jeszcze co najmniej dwie okazje, by się tak skupić, w czasie indywidualnego i drużynowego konkursu skoków na dużej skoczni. I oby tym razem się udało, oby była radość, hymny, uściski. Wypadałoby jednak, by tych chwil prawdziwych emocji było więcej, niż jeszcze tylko dwie, w sumie trzy, nawet jeśli skończyłyby się bez medali i towarzyszyło im rozczarowanie. Brakuje mi bowiem nie tylko medali, ale także tych niewdzięcznych miejsc tuż za podium, które pokazują, że w danym sporcie jesteśmy choć w szerokiej czołówce. Mówiąc inaczej, żal z powodu niewykorzystanej szansy w jednej konkurencji nie przesłania mi w najmniejszym stopniu żalu z tego, że żadnych innych szans nie było.
Przyznaję, należę do tych kibiców, którzy się "narodowo bałamucą", którzy ożywiają się najbardziej, kiedy "nasi" mają szanse, którzy przeżywają, gratulują, albo... szczerze żałują tych, którzy zasłużyli, a nie zdobyli. Sport może bowiem jednoczyć nas tak w radosnych, jak i smutnych chwilach Mam wrażenie, że wciąż tej jego roli nie doceniamy. Kuba Błaszczykowski po tym, jak nie strzelił karnego w ćwierćfinale Mistrzostw Europy z Portugalią, nie przestał być ulubieńcem kibiców. Podobnie nikt rozsądny nie ma do Kamila Stocha, a tym bardziej Stefana Huli pretensji, że pierwszej szansy, którą mieli w Pjongczangu, nie udało im się wykorzystać. Taki jest sport. By jednak można było wspólnie wspominać historie sukcesów i porażek "o włos", by umieć "godzić się z porażką", potrzeba by tych szans, wykorzystywanych lub nie, było jak najwięcej. Tymczasem te, związane ze skoczkami, mogą być dla nas w Pjongczangu jedyne.
Nie zamierzam oczywiście popełniać błędu ówczesnej opozycji, która w 2006 roku, w czasie igrzysk w Turynie organizowała konferencję prasową, by oskarżyć rząd o brak medali mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pierwszy swój medal olimpijski w życiu, zdobywała właśnie Justyna Kowalczyk. Oczywiście liczę jeszcze na medale nie tylko skoczków, ale i Justyny Kowalczyk, drużyny łyżwiarek szybkich i Artura Wasia w sprincie, czy biathlonistek. Liczę też na jakąś niespodziankę, uśmiech losu, który pozwoli zająć choć punktowane miejsce komuś, na kogo nawet nie liczymy. Ale prawda jest brutalna, w tych igrzyskach na polskie miłe niespodzianki liczyć naprawdę trudno.
To ma swoje konkretne przyczyny. Ile można mówić o niewykorzystywaniu szans, jakie dały sukcesy i popularność Justyny Kowalczyk? Ile można powtarzać, że narciarstwo to nie tylko, nawet nie przede wszystkim, skoki? Kochamy skoczków, uwielbiamy im kibicować, ale ich przykład nikogo z kanapy w weekend nie zwlecze. Nie pójdziemy poskakać, tak jak moglibyśmy pójść pobiegać. Nasze dzieci też nie. Tras narciarskich tymczasem nadal praktycznie nie ma, szkolenie młodzieży jest jakie jest. Podobnie nie widać fali młodych zdolnych, którzy biegliby i celnie strzelali w ślady Tomasza Sikory i wciąż olimpijsko niespełnionych, choć dobrze rokujących, biathlonistek. Powstał wreszcie tor łyżwiarski w Tomaszowie, może choć dzięki niemu te trzy medale panczenistów z Soczi nie odejdą całkiem w przeszłość. Start młodziutkiej Karoliny Bosiek daje jakąś nadzieję.
Byłem przeciwny staraniom o igrzyska olimpijskie w Krakowie i nadal uważam, że dobrze się stało, że obywatele miasta powiedzieli dość. I wtedy, i teraz jestem jednak przekonany, że na sam sport, masowy i wyczynowy, warto i trzeba płacić więcej, niż obecnie. Uważam, że sensowny system szkolenia młodzieży, wyszukiwania talentów, wspierania finansowego tych, którzy rokują najlepiej, wreszcie dobrego wynagradzania profesjonalistów, trzeba budować jak najszybciej. I nie warto tu oszczędzać, bo odciągnięcie młodych ludzi od smartfonów i komputerów, wyrwanie ich z domu na świeże powietrze, nauczenie, że warto się starać i wysilać, pokazanie, że ciężka praca i samozaparcie potrafi otworzyć drogę na olimpijskie podium, wszystkim nam się opłaci.
Ten sens potwierdzają choćby opublikowane dziś wyniki badań hiszpańskich naukowców, którzy na Uniwersytecie w Sewilli próbowali ustalić, dlaczego młodzi ludzie uprawiają sport bądź go unikają. Badania przeprowadzone wśród ponad tysiąca studentek i studentów pokazały, że jeśli podejmują taką aktywność, chodzi im głównie o zdrowie i kontakty społeczne. Przy czym mężczyźni częściej deklarują, że sport to dla nich okazja do nawiązania więzi z kolegami i satysfakcji z osiągnięć, kobiety zwracają zaś głównie uwagę na wpływ, jaki może mieć na zdrowie i korzystny wygląd. Jeśli ktoś przyznawał, że sportu nie uprawia albo go porzucił, tłumaczył się zwykle zmęczeniem i brakiem czasu lub otwarcie przyznawał do lenistwa.
Sport jednoznacznie dobrze się kojarzy. Wysportowana sylwetka jest synonimem urody i atrakcyjności, nieliczni wyczynowcy poświęcają czas, zdrowie, często też życie rodzinne w sumie po to, by zdecydowana większość chciała choć nieco się poruszać i o siebie zadbać. I mogła też, obserwując ich wyczyny, nieco się w radości, albo smutku, zjednoczyć. Za tę ciężką pracę należy się dobre wynagrodzenie, za szczególne emocje i radości, jeszcze większe.
Dobrze, że mamy sukcesy sportowe w niszowych skokach narciarskich, czy żużlu, ale potrzeba nam prawdziwie masowej aktywności fizycznej młodych ludzi na co dzień. Budowanie od szkoły podstawowej po studia wyższe mechanizmów wspierania tej aktywności powinno być jednym z podstawowych zadań nie tylko ministerstwa sportu, ale całego rządu. To bowiem z jednej strony inwestycja w nasze zbiorowe dobre samopoczucie, z drugiej konkretne działanie na rzecz obniżenia przynajmniej części kosztów opieki zdrowotnej. Jestem przekonany, że warto...