Nie ukrywam, że 4 czerwca 1989 roku ma w mojej pamięci szczególne miejsce. I mimo usilnych prób przechwycenia tej daty przez jedną stronę polskiego sporu, nie sądzę, by miał to miejsce utracić. Wszystko przez to, że wciąż dobrze pamiętam nadzieję, radość i dumę z tego co się wtedy wydarzyło. I wciąż doceniam decyzję większości wyborców, by w pełni odrzucić całą podłość i kłamstwo PRL-u. Bez względu na to, co myślimy o dalszym rozwoju sytuacji, musimy przyznać, że egzamin z demokracji w większości zdaliśmy w tamtą niedzielę celująco.

REKLAMA

30 lat później chciałbym się podzielić paroma osobistymi impresjami z tego pamiętnego dnia i całego pamiętnego roku, który dla mnie, jak i dla nas wszystkich, był istotny z wielu względów. Po pierwsze, wybory 4 czerwca były pierwszymi, w których głosowałem. Dla sporej części pokolenia, które dowód osobisty dostało krótko po wprowadzeniu stanu wojennego, pójście do głosowania przed 1989 rokiem było czymś nie do wyobrażenia. Jeśli w jakiś sposób w latach 80. w wyborach uczestniczyłem, to... licząc (razem z Rodzicami) przez całe niedziele osoby wchodzące do pobliskiego lokalu komisji wyborczej, by potem porównywać rzeczywistą maksymalną liczbę głosujących z oficjalnymi statystykami.

W 1989 roku mieszkałem już nie na Azorach, a na Ugorku i musiałem się przygotowywać do bliskiego (a trudnego) egzaminu na studia doktoranckie, więc Rodzice liczyli już sami. Tym razem jednak mogłem już głosować. I dzięki "zdjęciom z Wałesą" doskonale widziałem na kogo. I owszem, przyłożyłem się do skreślenia listy krajowej równo i systematycznie. Nie miałem oczywiście pewności, ile osób postąpi tak samo. Na co wtedy liczyliśmy, na co mogliśmy mieć nadzieję? Ja osobiście - choć na połowę dostępnych głosów. Może na 100 mandatów do Sejmu i choć 50 w wyborach do Senatu. Wiedzieliśmy generalnie wszyscy, co ludzie myślą o komunie, ale czym innym były realne nadzieje na to, jak inni zagłosują. Częściowo wolne wybory miały być krokiem do wolności, nikt chyba nie wierzył, że mogą otworzyć prawdziwą autostradę.

Chodziliśmy następnego dnia pod komisje wyborcze, by oglądać obwieszczenia, nasłuchiwaliśmy informacji w radiu z rosnącym niedowierzaniem i euforią. Wygrana Solidarności była niewiarygodna. Tym większym szokiem było dla mnie pamiętne stwierdzenie Bronisława Geremka o tym, że "Pacta sunt servanda", umów należy dotrzymywać. Zaraz, zaraz. Jakich umów? Gdzie było napisane, że można zmienić w trakcie wyborów ordynację i w ten sposób wykreślonych towarzyszy zastąpić innymi? Pamiętam, jak dziś, że podana w Polskim Radiu informacja o tym, że do takich machlojek dojdzie dotarła do mnie w mieszkaniu moich licealnych przyjaciół przy Westerplatte. I przysiadłem z wrażenia. Do tego czasu byliśmy politycznie całkowicie zgodni, od tego dnia zaczęliśmy się coraz bardziej różnić. W 2010 roku podzieliliśmy się już absolutnie. Na szczęście zostały nam wspólne góry. Tam o polityce nie rozmawiamy.

To nie jest tak, że rewelacyjny wynik wyborów nie budził żadnych obaw. Oczywiście, że zdawaliśmy sobie sprawę z ryzyka. Pamiętam, że nawet naiwnie pomyślałem sobie, że może tragedia na placu Tiananmen w Pekinie przysłoni nieco w oczach świata to, co wydarzyło się w Polsce. A jednak myślę, że byliśmy jako społeczeństwo gotowi pójść po swoje dalej, szybciej i przede wszystkim uczciwiej, bez "osłony" komunistów, którzy... osłaniali tylko siebie. To wszystko jednak nie zmienia wspaniałych emocji samego 4 czerwca. Dlatego, niezależnie jak oceniamy to, co się potem działo, same wybory powinny być dla nas wspomnieniem dobrym. Mówię, dla nas, czyli dla tych, którzy chcieli, by komuna odeszła raz a dobrze. Dla komunistów 4 czerwca był szokiem, który mogą dobrze wspominać tylko dlatego, że druga strona w tajemnicy przed społeczeństwem "układów dotrzymała". I dotrzymuje nadal.

Wrócę do bardzo prywatnych wspominków. Tak się złożyło, że dwóch dalszych etapów przepoczwarzania się PRL w III RP nie oglądałem na bieżąco. W przypadku wyboru generała Jaruzelskiego na prezydenta, nie było mnie w domu, bo właśnie z Tatą (i Teściem) odbieraliśmy w Polmozbycie kupionego na przedpłaty Fiata 125p. Ten dzień mi się więc nie kojarzy politycznie, ale motoryzacyjnie, bo "kanciak" dobrze Rodzicom potem służył. Powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego nie oglądałem z kolei w ogóle, bo byłem przez prawie cały sierpień na wyjeździe badawczym w RFN. Kiedy cała Polska przeżywała "ich prezydenta, naszego premiera", ja siedziałem w laboratorium NMR Uniwersytetu Ruhry w Bochum. Wyjazd się przydał, eksperymenty z wykorzystaniem aparatury, jakiej wtedy jeszcze w Polsce nie było, pomogły mi napisać część doktoratu, ale Polski z tamtych dni nie pamiętam. No może tyle, że biały ser przed wyjazdem kosztował około 100 złotych za kilo, a po powrocie... 8 razy więcej. Nie było wtedy jeszcze internetu, informację o premierostwie Mazowieckiego przekazał mi pewnego dnia wyraźnie podekscytowany szef laboratorium, prof. Wolfgang Dietrich. Mieliśmy zresztą w tamtym czasie okazję do kilku miłych i pouczających rozmów o polityce, także w wieczór poprzedzający 50. rocznicę wybuchu II wojny światowej. W tę noc wracałem do Polski, pamiętam, jak pociąg przejeżdżał bladym świtem granicę w Zgorzelcu.

Tych niemieckich wspomnień 1989 roku mam zresztą nieco więcej. Można powiedzieć, że trochę z tej właśnie perspektywy patrzę na całą późniejszą jesień narodów. Proszę sobie bowiem wyobrazić, że w tamtym roku byłem za zachodnią granicą, tym razem w NRD, jeszcze raz. Współpracowaliśmy wtedy także z Zakładem Radiospektroskopii ówczesnego Uniwersytetu Karola Marksa w Lipsku. Ten wyjazd z badawczego punktu widzenia nie bardzo się udał, ale nie ma się co dziwić, pojechałem do Lipska w listopadzie, niespełna tydzień po upadku muru berlińskiego. Całe NRD stało wówczas w kolejkach po powitalne 100 zachodnich marek. Moi NRD-owscy koledzy, których poznałem wcześniej przy okazji studenckich praktyk, kiedy chodziliśmy np. razem na Rysy, byli już wtedy inni, niż wcześniej. O ile w latach 80. generalnie nie reagowali na żadne próby rozmowy o polityce, choćby o zjednoczeniu Niemiec, wtedy zabrali mnie nawet na jeden z tych słynnych poniedziałkowych protestów, które się w Lipsku odbywały. I tak w mglisty wieczór szliśmy od kościoła świętego Mikołaja pod hasłami "Wir sind das Volk!" i "Freie Wahlen". A potem, już hotelu, w Wolnej Europie, czy Głosie Ameryki słuchałem o aksamitnej rewolucji w Czechach. Działo się. I tak, pamiętam, że czuło się w powietrzu zmiany i byłem bardzo szczęśliwy, że byliśmy tych zmian pionierami. Nie minęły dwa miesiące i ze ściśniętym gardłem śledziliśmy to, co się działo w Rumunii.

Ja wiem, że w emocjach tamtego roku było wiele naiwności. Mimo to mam do samego 4 czerwca i do całego 1989 roku wiele ciepłych uczuć. To dzień, to rok, z którego my, zwykli Polacy możemy być dumni, który otworzył możliwości, których nawet nie przeczuwaliśmy. A jeśli coś poszło potem nie tak, jeśli III RP nie spełniła do końca naszych nadziei, to przecież jeszcze można to naprawić. Czyż nie?