Gdybym uwierzył w połowę tego złego, co w czasie ubiegłotygodniowej debaty w Parlamencie Europejskim w Strasburgu o Polsce mówiono, pewnie bym poprosił o azyl i do "niedemokratycznej" i "niepraworządnej" Ojczyzny nie wrócił. Na szczęście wiem, jak jest naprawdę, i napuszone, chwilami aroganckie i bezczelne uwagi, które kierowano pod adresem premiera Mateusza Morawieckiego, nie zrobiły na mnie szczególnego wrażenia. To znaczy nie zrobiły na mnie wrażenia, jeśli chodzi o mój kraj, bo jeśli chodzi o Unię Europejską, to już było nieco inaczej. W kontekście europejskim było to wrażenie bardzo smutne.
Premier pojechał do Parlamentu Europejskiego na zaproszenie przewodniczącego, Antonio Tajaniego, który wymyślił sobie, że przed przyszłorocznymi wyborami europejskimi trzeba przeprowadzić dyskusję o przyszłości Unii, która da wyborcom poczucie, że mają w tej sprawie coś do powiedzenia. Nie wiem, jak fakt, że przywódcy państw rozmawiają z europarlamentarzystami, miałby wyborców o jakimś szczególnym znaczeniu ich osobistych opinii przekonać, faktem jest, że przypadek debaty w udziałem polskiego premiera dowiódł czegoś dokładnie przeciwnego. Głosy większości szefów frakcji i pojedynczych europarlamentarzystów pokazały, że zdanie polskich wyborców absolutnie i całkowicie się nie liczy, a oni wiedzą lepiej.
Mateusz Morawiecki był ósmym z europejskich przywódców, którzy brali w takich debatach udział. Przeglądając zapisy poprzednich dyskusji, z udziałem choćby premierów Belgii, Holandii i Irlandii, czy prezydenta Francji, widzę, że bywały raczej gładkie i poprawne, cierpiały raczej na brak konkretów, niż ich nadmiar. W przypadku Polski było inaczej, nieliczni, obecni na sali plenarnej europarlamentarzyści w dominującej większości nie interesowali się niczym, co premier miał o przyszłości Unii do powiedzenia, chcieli krytykować polski rząd i... krytykowali, za sądy, za media, za łamanie demokracji i odbieranie kobietom tzw. praw reprodukcyjnych.
Pisząc o tym, że eurodeputowani "wiedzieli lepiej" nie twierdzę przy tym, że faktycznie mieli jakąś własną wizję kompromisu między perspektywą Warszawy, a perspektywą Brukseli i Strasburga, odniosłem raczej wrażenie, że ich zdaniem ten rząd, jak i jego wyborcy, w ogóle do własnej perspektywy nie mają prawa, liczy się tylko to, czego chcą oni i co im nasza totalna opozycja podpowiada. W tym świetle szanse na jakiś kompromis w sprawie praworządności bledną. Może zresztą nigdy ich nie było. Przeciwnicy rządu mogą mówić, że praworządność nie podlega negocjacjom, zwolennicy, że Europa z politycznych względów żadnego kompromisu nie chce, faktem jest, że do przyszłorocznych wyborów, polskich i wcześniejszych europejskich, o porozumienie będzie bardzo trudno.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że bez współpracy opozycji totalnej i mniej lub bardziej zawoalowanych działań szefa Rady Europejskiej brukselska biurokracja nie mogłaby sobie na takie traktowanie Polski pozwolić. Być może nawet nie chciałaby tego robić, bowiem jej działania wydają się w tym wypadku aż nadto otwarcie wpisane w scenariusz, krytykowany przez przeciwników silniejszej europejskiej integracji. Dzień spędzony w Strasburgu nie był może dla premiera Morawieckiego szczególnie miły, ale dość wyraźnie pokazał, że spór o to, kto w Unii powinien mieć więcej do powiedzenia - państwa członkowskie czy centralna biurokracja - jest sporem o kluczowym i całkiem praktycznym znaczeniu. Przez tych, którzy na dystansowaniu się od Brukseli będą chcieli zbić polityczny kapitał taki sygnał raczej nie zostanie przeoczony.
Ne pierwszy rzut oka można uznać tę całą debatę za niepotrzebną. Pewien rytuał, który odprawiono nie mając złudzeń, co do jego przebiegu i skutków. Strony rozeszły się przecież pozostając przy własnym zdaniu. Być może jednak pewne refleksje po tym spotkaniu pozostaną, raczej pesymistyczne, bo potwierdzające jak bardzo stanowiska obu stron się różnią. Jedno jest pewne, to nieprawda, że sprawą absolutnie kluczową dla przyszłości Europy jest to, by sędziów Sądu Najwyższego nikt w Polsce na emeryturę nie wysyłał. Europa ma ważniejsze problemy, a Polska ma w rozwiazywaniu tych problemów istotny interes, a miejmy nadzieję, że może pełnić też istotną rolę.
Początek szczytu NATO w Brukseli pokazuje aż nadto wyraźnie, że prezydent USA silnie wiąże obronność z gospodarką. Jego stanowczość w żądaniu zwiększenia przez sojuszników budżetów obronnych (nawet do 4 proc. GDP) nie może pozostać całkiem bez odpowiedzi, nie może się więc nie odbić także na stanie europejskiej gospodarki. Tym bardziej, że Donald Trump oszczędnościom na zbrojenia wprost przeciwstawia hojność z jaką europejskie potęgi zapełniają pieniędzmi za ropę i gaz skarbiec Moskwy. W tym sensie losy Unii Europejskiej i NATO, i tak przecież bliskie, jeszcze bardziej się zacieśniają, a pozycja Polski, na przecięciu się licznych obcych interesów, staje się... szczególna, nie wiadomo jeszcze tylko, czy bardziej niewygodna, czy kluczowa. Możemy oto znaleźć się w NATO coraz wyraźniej między "starą Europą" i USA, a w Unii między liberalną Europą, która chce współpracować z Rosją, a "populistyczną" Europą, która chce współpracować z Rosją... jeszcze bardziej entuzjastycznie. I będziemy musieli sobie radzić.
W czasie konferencji prasowej w Strasburgu włoski dziennikarz pytał Mateusza Morawieckiego wprost, czy jesteśmy już V kolumną Stanów Zjednoczonych. Premier odpowiedział, że chcemy przede wszystkim łączyć i współpracę transatlantycką zacieśniać, ale nie mam wątpliwości, że takie pytania będą stawiane nadal. Miło już było, nadchodzą czasy realnej, twardej walki o interesy. Ze skuteczności w prowadzeniu tej walki Prawo i Sprawiedliwość będzie w wyborach 2019 roku (europejskich i parlamentarnych) rozliczane. Ze swego udziału w tej polityce, jestem przekonany, będzie rozliczana też totalna opozycja. Myślenie propaństwowe sugerowałoby znalezienie choć kilku punktów, co do których i jedna i druga strona mogłaby się zgodzić. Wyjęcie choć kilku spraw spod presji bieżącej politycznej młócki znacznie ograniczyłoby innym szanse, by nas przeciw sobie rozgrywać...
(ł)