Pierwszy raz o tolerancję pokłóciłem się z moimi bliskimi przyjaciółmi już w 1993 roku, kiedy zauważyli u mnie na półce malutki zbiór esejów Ryszarda Legutki "Nie lubię tolerancji". Może nawet bardziej zdenerwował ich nie sam tytuł, ale okładka na której to Michnik nosił Kiszczaka, to Kiszczak Michnika. Spór o tolerancję jednak był już wtedy i długo pozostał ważny. Oto tolerancji zaczęły się od nas domagać kolejne środowiska, których poglądy i model życia były z „naszymi” sprzeczne. Coraz bardziej zaczęło się nam przy tym wydawać, że pod słowem tolerancja rozumieją jednak pełną akceptację. A z czasem owo oczekiwanie akceptacji zmieniło się w oczekiwanie afirmacji.
W tamtych latach środowiska LGBT jeszcze nie promowały się takim zestawem liter, jeszcze nie posługiwały się u nas tęczowymi flagami, ale już wtedy stały się głównym - choć nie jedynym - przedmiotem sporów o tolerancję. Po wielu latach jednak same zaczęły o słowie tolerancja zapominać. I w retoryce, i w działaniu. Tak jakby w gruncie rzeczy przyznały konserwatystom racje, że nie o tolerancję, ale afirmację od samego początku im chodziło. I jakby uznały, że same tolerancyjne być nie muszą. Dobrze by było, byśmy po latach zaczęli właściwy sens i istotne znaczenie słowu tolerancja przywracać. Obecna kampania prezydencka w tym nie pomaga.
Gdyby Koalicja Obywatelska chciała tematu LGBT w kampanii prezydenckiej uniknąć, to by Rafała Trzaskowskiego do listy kandydatów nie dopisywała. Można z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że w starciu Andrzeja Dudy z Małgorzatą Kidawą-Błońską tego tematu, w tym natężeniu, by nie było. Było natomiast oczywiste, że tak jak w kampanii europejskiej, tak i obecnie, decyzje prezydenta Warszawy w sprawie karty LGBT, zostaną przez PiS wykorzystane. Z drugiej strony, o ile podpisanie karty praw rodziny i jednoznaczne opowiedzenie się w tej sprawie za tradycją było ze strony prezydenta Andrzeja Dudy naturalne, nikt nie kazał ani jemu, ani jego środowisku pakować się w retorykę, która łatwo przekręcona mogła ranić konkretne osoby i - jak zwykle - służyć opozycji do kolejnej międzynarodowej awantury. Czym innym byłoby stwierdzenie, że rządzący mają problem z ideologią LGBT, a nie z ludźmi, niż pamiętne - i owszem przekręcane - "LGBT to nie ludzie, to ideologia".
Nie chcę powtarzać tego, o czym pisałem wielokrotnie, ale krótko powiem tak, że uważam owszem, że ideologia LGBT istnieje i zmierza do gruntownych zmian społecznych wykraczających daleko poza życie i interesy tych z naszych współobywateli, którzy z poszczególnymi z tych liter się identyfikują. I nie jest to ideologia, która - moim zdaniem - przyniesie człowiekowi dobro. Wręcz przeciwnie. Czym innym jednak jest światowa rewolucja, czym innym są losy konkretnych osób, które mają prawo do życia w spokoju, godności i komforcie podstawowych praw, które dla wszystkich z nas są oczywiste. Wyrażałem nadzieję, że PiS będzie w stanie znaleźć formułę dla zagwarantowania tych praw, nie w formie małżeństwa, które słusznie pozostaje zdefiniowane jako związek mężczyzny i kobiety, ale w formie jakiegoś związku, choćby i nazywanego partnerskim, który pomoże w codziennym życiu. Te nadzieje niestety się nie spełniły.
Jak praktycznie każdy porządny konserwatysta, mam znajomych gejów i lesbijki, i owszem z niektórymi z nich rozmawiam także o polityce. Tym, co staram się w tych rozmowach przekazać jest fakt, że polityczna niechęć z którą się ze strony tradycjonalistów spotykają jest przede wszystkim niechęcią właśnie polityczną, a nie osobistą. To, że środowiska LGBT w swej dominującej, najgłośniejszej większości usytuowały się po jednej stronie naszej politycznej barykady sprawia, że i na nie spadają race z prawej strony. Ale jeśli polityczny spór dzieli dziś przyjaciół, a czasem i rodziny, to czemu się dziwić, że wpływa też na postrzeganie grupy, która niemal z definicji wpisuje się w "tę drugą" stronę. Jestem przekonany - były już na to ostatnio konkretne przykłady - że jeśli ktoś jest na prawicy politycznie "swój" lub po prostu neutralny, jego orientacja nie ma znaczenia. Nie ona jest istotą sprawy. Zapewne wiele takich osób nie chce strony barykady wybierać i po prostu o swej orientacji nie mówi. I mają do tego prawo.
Trudno nie zauważyć przy tym, że sytuacja w kraju się zmienia i dojrzałe nam już po 89. roku demokratyczne, młode pokolenie wielu z argumentów przeciw ideologii LGBT nie rozumie. Dla nich liczy się los konkretnych kolegów i koleżanek, których znają, nie nawiązania do bolszewizmu, o którym słyszeli tylko na lekcjach historii. Nie mówię, że te nawiązania, niezrozumiałe też dla większości osób z Zachodu, nie są uzasadnione. Trzeba dyskutować, stanowczo bronić wolności słowa i przekonań, bronić prawa do wychowywania dzieci zgodnie z tymi przekonaniami, ale trzeba też umieć odpowiedzieć na pytanie, co z życiem, co z indywidualnymi losami tych 3-4 procent osób, którzy identyfikują się z literami LGB albo T i wśród nas żyją. Myślę, że powinniśmy wrócić do rozmów o tolerancji, rozumianej w zgodny ze słownikowym znaczeniem sposób i obowiązującej w obie strony. Nie tylko zresztą w sprawie LGBT, ale w innych ważnych sprawach także.