Od czasów historycznego przełomu 1989 roku chyba nie mówiło się w Polsce o demokracji tak dużo jak w ciągu minionych 12 miesięcy, nie odmieniano demokracji przez wszystkie przypadki, nie wyrażano związanych z nią nadziei i obaw. O ile jednak wtedy mówiono głównie o przywracaniu demokracji, teraz najczęściej słyszymy o tym, że demokrację się łamie. Mam przekonanie, graniczące z pewnością, że gdyby wtedy demokrację przywrócono faktycznie, a nie na niby, teraz już o żadnym jej łamaniu nie byłoby mowy. Jeśli ktoś histeryzuje teraz, że obywatelom "nie chce się" w obronie demokracji wychodzić na ulicę, niech zdaje sobie sprawę, że winę za to ponosi ówczesny okrągłostołowy kompromis i sposób, w jaki III RP realizowała jego, ukrywane przed obywatelami, postanowienia.

REKLAMA

Jeśli popatrzymy na blisko już 30 lat naszych demokratycznych doświadczeń, to dostrzeżemy, że III RP miała tak naprawdę jeden podstawowy i absolutnie nadrzędny nad wszystkimi innymi cel: zapewnienie postkomunistycznej nomenklaturze całkowitej bezkarności za PRL-owską przeszłość i pełnej przewagi we wszystkim, co dotyczy przyszłości. Przy wszystkich zakrętach i zmianach rządów minionych 29 lat widać jak na dłoni, że tamten układ miał się tylko dobrze lub bardzo dobrze. To w czerwcu 1989 roku, po tym, jak wyborcy wyrzucili do kosza listę krajową, Bronisław Geremek stwierdził, że "pacta sunt servanda" - "umów trzeba dotrzymywać" - i pokazał dokładnie, gdzie jego bardzo przecież demokratyczne środowisko ma wolę wyborców. No a potem na prezydenta wciąż jeszcze PRL wybrano generała w ciemnych okularach.

Po co o tym piszę? Ano po to, by przypomnieć też, jak wielu z nas te machlojki nie mieściły się wtedy w głowie, jak wielu z nas było przekonanych, że nierozliczenie PRL-u położy się cieniem na naszej przyszłości, będzie nie tylko jaskrawo niesprawiedliwe, ale utrudni też budowę silnego, sprawiedliwego, bezpiecznego państwa. Wiadomo było, że z "tamtymi" ludźmi tego zrobić się nie da. Jeszcze wtedy liczyliśmy jednak na to, że postkomuna z czasem odejdzie ze względów czysto demograficznych, nie mieliśmy dość wyobraźni, by przewidzieć, że tak konsekwentnie będą ją utrwalać też dzieci i wnuki PZPR-owców. Wymiar sprawiedliwości niby sam miał się oczyścić, ale się nie oczyścił, pozostał jako ten ostatni szaniec, gdyby wyborcy znowu nieprzewidzianie zagłosowali nie tak, jak powinni.

Chodząc grzecznie do wyborów i głosując na partie spoza okrągłostołowego rozdania, część wyborców mogła jeszcze liczyć na zmianę układu, na odzyskanie podmiotowości. W 2015 roku po raz kolejny zagłosowała tak, jak nie powinna. I oto paradoksalnie te marzenia o lepszym państwie usiłuje teraz zgnieść sama, miłościwie nam panująca, Unia Europejska. Awantura wokół sądów, które przecież niby można nawet suwerennie reformować, ale nigdy tak, by coś rzeczywiście się zmieniło, jest tego najlepszym dowodem. Nagle okazuje się, że Bruksela ochoczo bierze na siebie rolę strażnika szemranego dealu dokonanego kiedyś pod okrągłym stołem. Paradne...

Nie chcę wdawać się teraz w debatę na temat tego, czy Prawo i Sprawiedliwość faktycznie to lepsze państwo buduje, czy nie. Będzie do tego jeszcze wiele okazji. Ograniczmy się do sądów. Ja nie kwestionuję tego, że PiS obiecał dodatkowy pakiet demokratyczny, a przepycha zmiany w sądownictwie w sposób, który z uświęconymi w III RP procedurami widział się tylko przelotnie na sejmowych schodach. Ja nie przeczę, że wszystko to można byłoby robić wolniej, staranniej, dotrzymując takich czy innych standardów. Czy jednak w wyobraźni obecnej opozycji istnieje jakikolwiek scenariusz, w którym PiS przeprowadza gruntowne zmiany w sądownictwie, a oni się na to godzą? Przypuszczam, że wątpię. Po próbie wybrania sobie przez poprzednią większość parlamentarną dodatkowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego tym bardziej. I w tym właśnie jest problem. PiS mógłby i powinien działać inaczej, mam jednak wrażenie, że jeśli nie zrezygnowałby z odwracającego magdalenkowy układ zakresu i głębokości zmian, na żadną, choćby milczącą, akceptację opozycji liczyć by nie mógł. Więc po co miałby się starać? No właśnie...

Od odpowiedzi na powyższe pytanie wiele, tak naprawdę, zależy. Może nawet wyniki kolejnych wyborów. Jaka więc mogłaby być? Myślę, że wyborców Prawa i Sprawiedliwości można w tej kwestii podzielić na trzy grupy.

Pierwszej to w ogóle nie interesuje, sprawy Trybunału Konstytucyjnego czy Sądu Najwyższego są dla niej abstrakcyjne, odległe od codziennego życia. Problem, czy Konstytucja ma bardziej rację, ustalając 6-letnią kadencję Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego czy wspominając wcześniej, że granicę wieku, po osiągnięciu której sędziowie przechodzą w stan spoczynku, określa ustawa, nie spędza im snu z powiek. Nie angażują się też, bo nie mają wrażenia, że wprowadzane zmiany im zaszkodzą, a nie wykluczają, że mogą im nawet pomóc. Druga grupa to zwolennicy zmian, które ich zdaniem powinny być prowadzone dalej, choćby czołgiem, z żelazną konsekwencją. Trzecia grupa to wreszcie ci, którzy reformy sądownictwa chcieli i chcą nadal, którzy są przekonani, że bez niej nie staniemy się prawdziwym państwem prawa, ale... No właśnie, ta grupa zdaje sobie sprawę, że kto mieczem wojuje, od miecza ginie, a zmiany wprowadzane na bieżące zamówienie mogą mieć w przyszłości poważne, niepożądane skutki uboczne. I nie czuje się w tym w pełni komfortowo. Nie mam pojęcia, jak rozkłada się wśród wyborców PiS i ogólnie Zjednoczonej Prawicy liczebność powyższych grup. Jedno jest pewne: jeśli opozycja chciałaby z wyborcami PiS prowadzić faktyczną, merytoryczną debatę, to prawdopodobnie osoby z tej trzeciej grupy byłyby do niej najbardziej skłonne. Może nawet dałoby się część z nich do pewnych argumentów przekonać. Czyż nie na tym opozycji powinno zależeć?

Cóż, działania opozycji parlamentarnej, ulicznej i zagranicznej woli debaty i rozmowy z kimkolwiek poza sobą nie potwierdzają. Krzyk, histeria, awanturowanie się w Brukseli, szarpanie policjantów w Warszawie i pogardzanie wszystkimi, którzy myślą inaczej, do żadnej dyskusji nie prowadzą. Tym bardziej, że opozycja naprawdę ma bardzo ograniczoną wiarygodność. Ponieważ poza ogólnym powrotem do tego, jak kiedyś było, niczego innego nie jest w stanie zaproponować, wszystko to, co było, wraca ze zdwojoną mocą.

Ktoś może zapytać: gdzie wy wszyscy, którzy dziś mówicie, że łamana jest Konstytucja, byliście, gdy w przeszłości, w przenośni, "łamano Konstytucją"? Gdzie byliście, gdy przed II turą wyborów kontraktowych domykano system, gdy Sąd Najwyższy w 1995 roku stwierdzał, że kłamstwa w sprawie wyższego wykształcenia absolutnie nie miały najmniejszego wpływu na wyniki wyborów prezydenckich, gdy przez te wszystkie lata sądy konsekwentnie oczyszczały władze PRL z jakiejkolwiek odpowiedzialności za cokolwiek, itd....? Gdzie wtedy byliście? Nie odpowiadacie? Może właśnie dlatego tam, gdzie teraz jesteście, chcą wam towarzyszyć tak nieliczni...