Jest coś, z czego przy okazji ćwierćwiecza wyborów 4 czerwca możemy być naprawdę dumni. Prawie wszyscy. Tego dnia, my Polacy po raz pierwszy od dawna mieliśmy okazję wypowiedzieć się, w jakim kraju chcemy żyć. Dając Solidarności zwycięstwo w niemal maksymalnym możliwym wymiarze pokazaliśmy, że mimo całej ogłupiającej propagandy PRL-u i mimo całej podłości stanu wojennego nie zapomnieliśmy o tym, jak ważna jest wolność. I oddaliśmy głosy za tą wolnością, przeciw komunie.

REKLAMA
Czy bez działalności Kościoła przetrwalibyśmy PRL wciąż jeszcze odróżniając prawdę od fałszu, dobro od zła? Śmiem wątpić.

Moim zdaniem to właśnie pamięć tego sukcesu, tej jedności, której potem ani razu nie udało nam się powtórzyć, powinna przetrwać. To, jak wtedy zagłosowaliśmy wystawia najlepsze świadectwo naszym marzeniom, nadziei, woli. To był także dowód tego, jak ważny dla naszej świadomości narodowej był w PRL Kościół katolicki. To Kościół tworzył przestrzeń wolności, dzięki której przez te wszystkie lata kompletnie nie powariowaliśmy i gdy pojawiła się szansa, nie mieliśmy wątpliwości, za kim się opowiedzieć. Teraz, gdy żyjemy w czasach ciągłej relatywizacji prawdy, widzimy jak łatwo mieć takie "wątpliwości", jak łatwo można je wywołać i wykorzystać. Wtedy też podejmowano takie próby, ale się nie udały. Czy bez działalności Kościoła przetrwalibyśmy PRL wciąż jeszcze odróżniając prawdę od fałszu, dobro od zła? Śmiem wątpić.

Odpowiedzialny naród może jednak i z klęsk uczynić element budujący jego tożsamość i siłę

Dyżurni krytycy polskości wytykają nam wciąż, że uwielbiamy martyrologię, upamiętniamy tylko klęski, przegrane powstania. To nieprawda, chętnie świętujemy też sukcesy. Odpowiedzialny naród może jednak i z klęsk uczynić element budujący jego tożsamość i siłę. Natomiast nieodpowiedzialne elity mogą narodowi zepsuć i prawdziwe sukcesy. W przypadku 4 czerwca niewątpliwy sukces społeczeństwa, został przez elity "skorygowany" tak, że sukcesem być przestał.

To, że dziś dzieli nas tak wiele, to także, a może przede wszystkim, skutek tamtego kompromisu, to rezultat działań wpływowej części dawnej opozycji, której bliżej było do ludzi "minionego systemu", niż do kolegów ze styropianu, którzy nie podzielali jej poglądów.

Entuzjazm towarzyszący czerwcowym wyborom był może inny, niż ten, który pamiętamy z czasów pierwszej "Solidarności", ale był naturalny, prawdziwy i miał w sobie moc twórczą. Wyborcy poczuli swoją siłę i dali swoim przedstawicielom mandat do prawdziwych, niepozorowanych zmian. Elementem tych zmian miało być zerwanie z zakłamaniem, czytelne oddzielenie prawdy i fałszu. Niestety, choć zmiany nastąpiły, do owego oddzielenia nie doszło, a z czasem prawda była zamazywana coraz intensywniej.

W Polsce 1989 roku nie było nawoływania do "wieszania na latarniach", nie było zapiekłej nienawiści wobec "komuchów", było tylko przekonanie, że kraj przez nich rządzony trzeba odzyskać dla wszystkich. Była nadzieja, dużo nadziei. I dużo dobrej woli. To, że komunizmu nie rozliczono w kategoriach moralnych, wprowadziło jednak do beczki miodu naszej wolności łyżkę dziegciu, która szybko pokazała, jak wiele może zepsuć. To, że dziś dzieli nas tak wiele, to także, a może przede wszystkim, skutek tamtego kompromisu, to rezultat działań wpływowej części dawnej opozycji, której bliżej było do ludzi "minionego systemu", niż do kolegów ze styropianu, którzy nie podzielali jej poglądów. I tak z ochrony tych pierwszych i atakowania tych drugich uczyniono istotny element polskiego życia publicznego. Ta drzazga wciąż jątrzy i nic nie wskazuje, by miała przestać.

Mili państwo, którzy wtedy postanowiliście uśmiechać się do swoich "ludzi honoru" i wypięliście się na wszystkich, którzy się z tym nie zgadzali, to wy podzieliliście Polskę. I żebyście chociaż dzielili ją w imię jakiejś godnej idei. Nie. Wy podzieliliście ją w interesie ludzi, którzy w latach 80. mieli nas wszystkich za nic. I którzy tylko własnym interesem się kierowali. Gdyby byli ludźmi honoru nie szpiegowaliby, nie urządzali ścieżek zdrowia, nie łamali charakterów, nie splamiliby się krwią. Gdyby byli ludźmi honoru, nie uprawialiby żałosnej, odmóżdżającej propagandy, nie upokarzaliby swojego narodu systemem gospodarczym totalnego niedoboru. Wtedy nawet we wschodniej Europie byliśmy pariasami, bo niczego w tym - zbudowanym przez "ludzi honoru" - systemie nie dało się porządnie zrobić. Lata stanu wojennego były latami wielkiej czarnej dziury. Ta dziura nie musiałaby być tak głęboka, gdyby owi "ludzie honoru" mieli rzeczywiście choć blade pojęcie o tym, co honor rzeczywiście oznacza.

I choć obiektywnie bardzo wiele przez te ćwierć wieku nam się udało, to wciąż nie zbudowaliśmy państwa o jakim marzymy. Zasługujemy na coś więcej.

Nie dziwcie się, że tak wielu Polaków nie podziela dziś waszego entuzjazmu. Radość sukcesu 4 czerwca została im szybko odebrana. Gdy usłyszeli o tym, że "umów należy dotrzymywać", poczuli się oszukani. I kolejne lata, choćby trzecia rocznica wyborów, tylko to potwierdzały. I choć obiektywnie bardzo wiele przez te ćwierć wieku nam się udało, to wciąż nie zbudowaliśmy państwa o jakim marzymy. Zasługujemy na coś więcej. Nie zawracajcie głowy z tym najlepszym ćwierćwieczem naszych dziejów, chcemy wierzyć, że to kolejne ćwierćwiecze będzie jednak lepsze. A może i poczucie sukcesu 4 czerwca jakoś uda się odzyskać.