Wybory wywołują stres. To naturalne. Nie zamierzam dziś jednak pisać o stresie kandydatów, którzy mogą wejść lub nie wejść do parlamentu, ale o stresie głosujących. Zdaniem izraelskich naukowców ten stres wyborcy jest poważny i można go zmierzyć. Badacze z Uniwersytetu Ben Guriona po raz pierwszy przeprowadzili badania poziomu hormonów stresu u osób korzystających z czynnego prawa wyborczego i przekonali się, że psychologiczne i fizyczne skutki głosowania są poważne. Nie wykluczają, że mogą nawet wpłynąć na decyzje nad urną.
Badania prowadzono przy okazji wyborów w Izraelu w 2009 roku. 113 osób poproszono o próbkę śliny i wypełnienie odpowiedniego kwestionariusza tuż przed wejściem do lokalu wyborczego. Następnego dnia, podobne testy przeprowadzono w tym samym miejscu u przypadkowych przechodniów. Wyniki, które opublikuje czasopismo "European Neuropsychopharmacology" pokazują, że u osób tuż przed głosowaniem, poziom kortyzolu, hormonu, który pomaga organizmowi radzić sobie w stanie stresu, trzykrotnie przekraczał średnią obserwowaną dzień później u zwykłych przechodniów. Analiza odpowiedzi na pytania ankietowe także potwierdziła, że osoby badane tuż przed głosowaniem wykazywały wyższy poziom emocji. Co istotne, silniejszy stres odczuwały osoby, które zamierzały głosować na partie, czy kandydatów, mniej popularnych w sondażach i prognozach.
Jeśli chodzi o stres to polscy wyborcy 2011 roku z pewnością nie mogą sobie nic zarzucić. Emocje nie ustają w zasadzie od lat, proponuję więc moją prywatna listę powodów do stresu u potencjalnych, czy zdeklarowanych wyborców dwóch głównych partii. Wyborcy PiS mają "przechlapane" pod niemal każdym względem. Sondaże - i te mniej, i te bardziej wiarygodne - konsekwentnie wskazują na wygraną PO. Nie taką być może jakiej partia rządząca, by sobie życzyła, ale w okolicznościach, w jakich przyszło nam teraz głosować i tak zaskakująco prawdopodobną. Wyborca PiS-u musi się więc liczyć z przegraną. Kolejną przegraną, po której usłyszy od "obiektywnych" komentatorów, że PiS się skończył.
Nie koniec na tym. Po krótkim okresie triumfu wiodące media "przypomną" sobie jednak, że PiS dalej istnieje i konsekwentnie, bez żadnych zahamowań, zupełnie tak, jak dotąd, będą go obarczać pełną i nie podlegającą wątpliwości odpowiedzialnością za całe zło. Nawet jeśli PiS przegra i tak będzie traktowany jako rzeczywisty sprawca wszelkich zaniedbań rządu. Rządu, który po prostu w zatrutej PiS-em atmosferze niczego porządnie zrobić nie może.
Oczywiście dziś już nie można wykluczyć, że wbrew ogólnemu przekonaniu PiS te wybory wygra, to jednak wcale nie oznacza, że jego wyborcom będzie łatwiej. Jeśli wygra nieznacznie, ich krótka satysfakcja zderzy się rychło z tonem prawdziwej histerii dobiegającej ze sfer obecnie rządzących. Szanse na stworzenie większościowej koalicji będą nikłe, a w powierzenie sobie w takich warunkach misji tworzenia nowego rządu chyba nawet Jarosław Kaczyński nie wierzy.
Chyba, że... PiS wygra zdecydowanie i prezydent po prostu nie będzie miał innego wyjścia. Nietrudno się jednak domyślać, że takie zwycięstwo "na wzór Orbana", prawdziwe marzenie zwolenników Prawa i Sprawiedliwości, stałoby się początkiem superhisterii "elit" i Polska z "zielonej wyspy" natychmiast zmieniłaby się w przekazach medialnych w dno piekieł. By głosować na PiS, trzeba mieć mocne nerwy, wszystko jedno, co się wydarzy...
Wyborcy Platformy Obywatelskiej też nie mają łatwo, choć przyczyny ich stresu są inne. Sondaże już nie są tak optymistyczne, jak w czasach, kiedy "nie było z kim przegrać", a przecież dla nich porażka nie wchodzi w grę. Tak długo tłumaczono im, jak straszny jest PiS, że nie wyobrażają sobie życia w świecie "powtórzonej IV RP". Tyle, że poparcie swojej partii też nie daje łatwego komfortu. Inteligentny i wykształcony elektorat PO, nie może nie widzieć, że projekt "by żyło się lepiej, wszystkim" się nie udał. Być może komuś po tych czterech latach żyje się lepiej, ale większości na pewno nie. Biorąc pod uwagę, jak alergicznie rząd Donalda Tuska traktował jakąkolwiek krytykę pod swoim adresem i jak konsekwentnie odmawiał przyznania się do jakiegokolwiek błędu, propozycja "zrobimy więcej", wygląda na zapowiedź, że będzie to "więcej tego samego".
Wyborcy Platformy widząc, jak obietnice zderzyły się z rzeczywistością, muszą zdawać sobie sprawę, że kolejne lata rządów PO nie będą inne, bo inne być nie mogą. Donald Tusk ma taką a nie inną wizję przewodniczenia krajowi, jego zaangażowanie na rzecz państwa, którego jest premierem, przecież się nie zmieni. Jeśli byłby pracowitym mężem stanu, który nie ustaje w reformowaniu kraju, już byśmy to zauważyli. Jeśli nikt nie rozliczy premiera i jego ministrów za minione 4 lata teraz, to przecież tym bardziej nie zostaną rozliczeni po wygranych wyborach. I nic się nie zmieni. Propaganda, pozbawione logiki tłumaczenia i sztuczki PR pozostaną na porządku dziennym.
Nie chodzi już nawet o powtarzanie tu całej listy zaniedbań i nieudolności tego gabinetu. Nie ma też sensu przypominać ustaw przepychanych na siłę, wbrew opinii nawet osób odległych od opozycji. Wyborcy PO o tych sprawach wiedzą, bo nie mogą nie wiedzieć i wiedząc o tym pójdą do wyborów. Jeśli chcą głosować na coś więcej, niż tylko trzymanie PiS z dala od władzy, mają problem. A to w końcu głównie od nich zależy, czy Tuskobus nie okaże się dla premiera autobusem z napisem "koniec wyścigu".