Przyznaję, że nie pamiętam, co dokładnie robiłem w chwili, gdy nadeszły wiadomości o upadku berlińskiego muru. Pamiętam jednak, że już parę dni później byłem w NRD. Nie, wcale nie po to, żeby cokolwiek relacjonować. Nie byłem wtedy dziennikarzem. Pojechałem na Uniwersytet Karola Marksa w Lipsku na od dawna zaplanowane pomiary. W zaprzyjaźnionym Zakładzie Radiospektroskopii tamtejszego Instytutu Fizyki, wykorzystując tamtejszą (znacznie lepszą od naszej) aparaturę miałem cośtam, cośtam badać i mierzyć. Szybko okazało się, że niczego nie zmierzę, bo koledzy z Lipska mieli wtedy zupelnie inne sprawy na głowie. Jeśli nie wyjechali jeszcze z wizytą do RFN, stali właśnie w kolejce po "powitalne" 100 DM, albo demonstrowali. Ja sam, nie mogąc w tych warunkach czegośtam, czegośtam zrobić dla nauki, zająłem się obserwacją rzeczywistości i - owszem - po trosze też demonstrowałem...
Wizyty w tzw. NRD-owie były dla nas w latach 80-tych bardzo pouczającym przeżyciem. Mówię dla nas, mając na myśli studentów, a potem młodych pracowników Instytutu Fizyki UJ, instytucji na tyle odległej od PRL-u, na ile to wtedy było możliwe. Zderzenie naszej zupełnie zwyczajnej swobody wypowiadania różnych opinii, z atmosferą, która panowała za Odrą i Nysą Łużycką było momentami szokujące. Nie mam tu na myśli tylko rozmów z niektórymi tamtejszymi profesorami, którzy z upodobaniem przekonywali nas, jak wielkim barbarzyństwem było bombardowanie Drezna. Chodzi mi o rozmowy z naszymi rówieśnikami i to, jak reagowali na tematy "wrażliwe". A reagowali nabierając wody w usta. Musieli mieć ze mną sporo kłopotów, bo z powodów, których do dziś do końca nie rozumiem, uwielbiałem pytać ich o mur berliński, o to co sądzą o RFN, o szanse na zjednoczenie Niemiec. Czasem w rozmowie bez świadków coś tam odpowiadali o tym, że baliby się tego, co z takimi zjednoczonymi Niemcami zrobiliby rewizjonisci z Zachodu. W grupie, nie mówili na ten temat nic.
Wtedy w listopadzie '89 roku wreszcie byli w stanie nieco się otworzyć. Na tyle, że sami zaprosili mnie na legendarną dziś już poniedziałkową demonstrację w centrum Lipska. Tłum ludzi, gesta mgła, świece, okrzyki "Freie Wahlen" i "Wir Sind Ein Volk", a potem nocą w hotelu słuchanie w "Wolnej Europie" relacji o tym, co dzieje się w Pradze - tak pamiętam te pierwsze dni niemieckiej wolności. Bez tych poniedziałkowych demonstracji, kiedy ludzie po nabożeństwie w kościele św. Mikołaja wychodzili na ulice centrum miasta, a zwlaszcza bez tej największej 9. października, być może mur by nie runął. Kiedy runął, w Lipsku jeszcze przez jakiś czas maszerowano i - miedzy innymi - układano świece przed gmachem Urzędu Bezpieczeństwa. Inaczej, niż w samym Berlinie, w Lipsku euforii nie było. Mam wrażenie, że Niemcy z NRD byli wtedy przede wszystkim zaskoczeni, zszokowani, niepewni, co będzie dalej. Widać było po nich, że mają wreszcie nadzieję, której wsześniej nie mieli. Ale mam też wrażenie, że trochę bali się manifestować radość. Obawiali się, że ten sen pryśnie. Wcześniej jakoś się do tego swojego DDR-u przyzwyczaili. Mieli pełne sklepy i na nas, żyjących w ciągłym kryzysie mogli patrzeć z wyższością. Jeśli nie mogli znieść klaustrofobicznej atmosfery Berlina, wyprowadzali się choćby do Lipska i Drezna. W tamtych dniach nagle wszystkie, stabilne dotąd zasady legły w gruzach. Co dalej ze sobą zrobić? O zjednoczeniu Niemiec jeszcze wtedy nie mówiono, czy więc zostawić wszystko i na Zachodzie szukać przyszłości? Czy jednak zostać na miejscu i czekać, co z DDR-u wyniknie?
Parę lat później, od jednego z niemieckich kolegów dostałem zaskakujący list. "Gregor - napisał - przepraszam Cię, że wtedy w '87 roku, w pociągu z Lipska do Berlina, kiedy zapytałeś o zjednoczenie Niemiec, nic nie odpowiedzieliśmy, ale wiedzieliśmy, że jedna z naszych koleżanek pracuje dla Stasi...". Pamiętam, że w tym przedziale było nas wtedy ośmioro, w tym pięcioro Polaków. Jedna agentka na trzy osoby? Niezłą mieli średnią...