Dwukrotnie przeczytałem wywiad Donalda Tuska dla "Gazety Wyborczej". Nie dlatego, że szczególnie podobało mi się to, co czytam. Dlatego, że szukałem w wypowiedziach premiera oznak, że po 10 kwietnia coś zmieniło się w jego sposobie myślenia, sposobie postrzegania rzeczywistości, albo choćby sposobie, w jaki o tej rzeczywistości chce z obywatelami rozmawiać. Szukałem tego, bo Donald Tusk ma od 2005 roku olbrzymi wpływ na to co dzieje się w kraju, a jako premier będzie miał taki wpływ po wyborach prezydenckich, bez względu na to, kto je wygra. Szukałem tego, bo traktuję premiera mojego kraju poważnie. Nie znalazłem.
Donald Tusk miał już dwie szanse, by istotnie wpłynąć na losy kraju. Pierwszy raz, gdy przegrał wybory w 2005 roku, drugi raz w 2007 roku, gdy je wygrał. W obu przypadkach jego działania miały kluczowe znaczenie, moim zdaniem negatywne. W 2005 roku Tusk dwukrotnie przegrał wybory i związana z tym frustracja źle zaciążyła nad polską sceną polityczną. Jeśli jednak po wyborach w 2005 roku szef Platformy Obywatelskiej występował z niewygodnej pozycji słabszego, w 2007 roku wygrał wybory i jako główny aktor sceny politycznej mógł narzucić w polityce swój ton. Niestety był to ton nieustającej konfrontacji z prezydentem. My, jako obywatele, nie mieliśmy nawet okazji, by się przekonać, co by było, gdyby ten ton ze strony premiera był inny. Wielu Polaków jest przekonanych, że z "tym prezydentem" nie można było inaczej. Nie podzielam tej opinii. Premier nawet nie próbował.
To, że po 10 kwietnia ton premiera się nie zmienił niepokoi z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że - jak wskazują na to doświadczenia jego dotychczasowej "polityki miłości" - oznacza to raczej kontynuację ostrej walki politycznej przy każdej możliwej okazji i pod dowolnym pretekstem. Po drugie przedłuża to chory stan polskiej debaty publicznej, w której propaganda dawno zastąpiła już rzetelną ocenę faktów. Trudno było oczekiwać, że po tragedii w Smoleńsku dwa zwaśnione obozy polityczne nagle zapałają do siebie sympatią. Można było mieć jednak nadzieję, że przynajmniej poczują się zobowiązane, by rozmawiać inaczej, niż do tej pory. Ta nadzieja wyraźnie nie zamierza się spełnić. Premier nie widzi powodu, by zmieniać retorykę swojego obozu. Jego środowisko polityczne konsekwentnie zarzuca zaś przeciwnej stronie, że "ocieplenie" wizerunku Jarosława Kaczyńskiego to fałszerstwo i manipulacja. Jeśli PO nie ma powodu się zmieniać, a PiS ma "prawdziwą twarz", której nie da się zmienić, to widać, że żadnej zmiany nie będzie.
Premier, zwyczajem kibica piłkarskiego, w trudnej dla biało-czerwonych chwili skanduje hasło "nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało". Jak rozumiem sugeruje, że mecz powinien odbywać się na dotychczasowych zasadach i sądzi, że większość kibiców na trybunach tego właśnie oczekuje. Czy ma rację?