Struktura zewnętrznego świata być może więcej ma wspólnego z naszą wewnętrzną konstrukcją niż nam się wydaje, słowem: to jaki jesteś, tak postrzegasz innych.
Prawdopodobnie moja wrodzona podejrzliwość każe mi niemal w każdym zjawisku szukać drugiego dna, mimo że często ten wybity przeze mnie spód pokazuje zwykłą pustkę.
Istota rzeczy okazuje się zwykle semantyczną próżnią pozbawioną ukrytego znaczenia, tak jak fajka jest tylko fajką, wbrew magicznym zaklęciom surrealisty René Magritte’a.
Szpiegostwo jednak istnieje i jest domeną idealną dla ludzi o takich cechach psyche jak ja: tam sprawy nigdy nie mają się tak jak się mają, bo to nie jest świat tautologii i pleonazmów.
Kreacje, role, kostiumy, przebieranki, sztuczne wąsy, fałszywe tożsamości, podrabiane dokumenty, maskarady, manowce i ślepe kiszki forteli: wszystko prowadzi do obsesji podejrzeń.
Intryga rodzi intrygę rodzi intrygę rodzi intrygę rodzi intrygę w wielopiętrowej konstrukcji, która nagle może się zawalić - jak domek z kart? - nie, to za proste - jak pokrętne schody Eschera.
Tracisz nagle grunt pod nogami i nie wiesz, czy wciągnie cię bagno niepewności, czy też za chwilę wyjdziesz na trotuar z kry w obcej metropolii iluminowanej neonami fatamorgan.
Obrazy gonią obrazy jak w gabinecie luster, zresztą w zgranej metaforze działań służb na całym świecie, odbijających się w zwielokrotnionych echach systemu zwierciadeł - widziadeł.
Naveed Jamali - podwójny agent szpiegujący Rosjan na rzecz FBI i dostarczający im tajne amerykańskie dokumenty - oddał tę atmosferę niepewności w książce, którą chcę wam polecić.
Opowiada on, jak wyprowadził w pole i doprowadził do aresztowania oficera rosyjskiego wywiadu, próbującego wydobyć najsekretniejsze dane poukrywane na serwerach.
Rozgrywka to była długa i można by nawet powiedzieć, że dwupokoleniowa, bo rozpoczęta jeszcze przez rodziców Naveeda Jamali, którzy nawiązali kontakt z "dyplomatami".
Margines mojego egzemplarza, który dostałem pocztą z wydawnictwa Znak Literanova, pełen jest notatek na temat ciągłości istnienia Związku Sowieckiego przebranego za Rosję.
Albowiem zmieniła się tylko szpiegowska szata, natomiast istota reżimu pozostała ta sama, i to jest ta skryta wiedza, w którą nie wierzą nieustraszeni łowcy oszołomów takich jak ja.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Bogdan Zalewski: Moim gościem jest Naveed Jamali, współautor i bohater książki pt. "Jak złapać rosyjskiego szpiega. Prawdziwa historia zwykłego Amerykanina, który został podwójnym agentem". To dla mnie wielki zaszczyt i przyjemność mieć okazję rozmowy z panem, panie Jamali.
Naveed Jamali: O, dziękuję bardzo. Jestem podekscytowany możliwością rozmowy z panem i wystąpieniem przed odbiorcami w Polsce.
Jest pan Amerykaninem, ale pana imię i nazwisko brzmią nieco egzotycznie. Proszę opowiedzieć nam o swoich rodzinnych korzeniach, o pana ojcu i matce, ponieważ to bardzo, bardzo interesujące.
Oczywiście. Jak wiadomo, Stany Zjednoczone są krajem imigrantów i prawda jest taka, że mój ojciec urodził się w Pakistanie, a moja matka we Francji. Pochodzę więc - jak to się mówi - z wielokulturowej rodziny. Nowy Jork jest takim tyglem narodów, to znaczy- mieszka tu mieszanka ludzi pochodzących z różnych krajów świata. Przykładem tego są właśnie moi rodzice. Przybyli do USA, a konkretnie do Nowego Jorku, aby studiować. No i tu już pozostali. Założyli rodzinę i żyjemy tu już od czterdziestu lat.
W pana żyłach płynie także żydowska krew.
To prawda. Moja babcia, matka mojej matki, była Żydówką z Rosji. Oczywiście podczas II wojny światowej moja rodzina niestety ucierpiała z rąk hitlerowców.
Skoro już mówimy o pana rodzinie, pomówmy o pana cudownej, mądrej żonie. Jak pan ją poznał i jaką rolę w pana relacjach z Avą odegrała słynna powieść pełna konspiracji i spisków napisana przez Thomasa Pynchona a zatytułowana "49 idzie pod młotek"?
(Śmiech). Ava studiowała na Uniwersytecie Columbia, a ja na Uniwersytecie Nowojorskim. Spotkaliśmy się na uczelni i zaczęliśmy spędzać z sobą właściwie każdą chwilę. Ta książka to była rzecz, która na starcie stała się łącznikiem pomiędzy nami. Ja ją przeczytałem, ona ją czytała i zaczęliśmy o tej powieści dyskutować i odtąd już byliśmy razem.
Lubi pan Thomasa Pynchona? Lubi pan jego powieści? Czy pynchonowski świat jest panu bliski?
(Śmiech.) Tak. Cała idea "49 idzie pod młotek" bardzo przypomina szpiegostwo, pracę wywiadu. W każdym razie coś w tym guście. Czasami nie wiadomo, czy coś nam się tylko wydaje, czy coś jeszcze rzeczywiście się za tym kryje. I być może obie odpowiedzi są prawdziwe.
Jak to się stało, że nawiązał pan współpracę z FBI?
Bardzo chciałem przystąpić do programu edukacyjnego i zostać oficerem marynarki Stanów Zjednoczonych. Złożyłem odpowiedni wniosek. Zwłaszcza po ataku terrorystycznym na Amerykę z 11 września 2001 roku chciałem służyć w armii. Znalazłem bardzo dobry i ambitny kurs, ale niestety nie zaszedłem za daleko w tym procesie aplikacji. Powiedziano mi, że jeśli chcę startować jeszcze raz, muszę ukazać swój rozwój. Byłem zobowiązany wykazać w swoim życiorysie, że zrobiłem coś więcej od czasu mojej ostatniego podania. Tak więc zwróciłem się do FBI, jako że z Federalnym Biurem Śledczym współpracowali moi rodzice. Przez 20 lat najpierw Sowieci, a potem Rosjanie pojawiali się w firmie moich rodziców i kupowali książki. FBI to śledziło. Ta bardzo dyskretna operacja ciągnęła się przez 20 lat. Tak więc, wróciłem do Nowego Jorku i przejąłem rodzinny interes. Zdawałem sobie sprawę, że wraz nim przejmuję biznesowe relacje z Rosjanami. Nawiązałem kontakt z agentami FBI, oferując im pomoc w zamian za pisemną rekomendację pomocną w dostaniu się na kurs marynarki wojennej.
Ten rodzinny biznes, o którym pan mówi, rozwijał się jeszcze przed epoką internetu. To bardzo ciekawe!
Tak, zanim powstał internet, legalnie działające firmy oraz duże przedsiębiorstwa przeszukiwały uniwersyteckie zasoby biblioteczne, aby znaleźć potrzebne dokumenty dla instytucji rządowych, potrzebne do szkoleń itd. To nie była księgarnia, to był właściwie biznes zajmujący się dostarczaniem zamawianych informacji. Sowieci, a potem Rosjanie, korzystali z tego, ponieważ chcieli mieć wgląd w pożądaną przez nich dokumentację.
Pan napisał w książce, że już na wczesnym etapie pana edukacji, natknął się pan na teorię "MICE" (w skrócie "myszy"). M.I.C.E. to akronim, skrót od pierwszych liter takich słów jak Money (Pieniądze), Ideology (Ideologia), Coertion (Przymus) oraz Ego (przerost Ja, wybujałe mniemanie o sobie). To są główne powody dlaczego ludzie decydują się na działalność agenturalną, robotę szpiegowską. Czy mógłby pan powiedzieć coś więcej na temat tej teorii?
Oczywiście. Jest to uznana teoria wskazująca na cztery zasadnicze elementy motywacyjne, które powodują, że człowiek staje się agentem i godzi się na to, by zdradzić swój kraj. To właśnie pieniądze, ideologia, przymus i własne ego są w tym względzie decydujące. Trzeba jednak pamiętać, że ja nie byłem szpiegiem. Ja byłem podwójnym agentem. Prawdziwą motywacją mojego zaangażowania była chęć udzielenia pomocy FBI, a Biuro w zamian miało mi pomóc w dostaniu się na kurs marynarki wojennej. Wykorzystując teorię MICE, byłem w stanie wykreować postać agenta, osobowość, która byłaby wiarygodna dla Rosjan. Tak więc stosując zasady MICE, czytając sporo na temat władzy, a także o wielu sławnych sowieckich, rosyjskich oraz innych szpiegach w USA, stworzyłem rolę, będącą składanką różnych postaci.
Pieniądze, ideologia, przymus, ego. A szybkie samochody?
(Śmiech.) To pasuje do wybujałego ego. Stworzona przeze mnie persona zdradzała kraj dla pieniędzy i ze względu na przerost "ja". To jest dokładnie to, w co Rosjanie uwierzyli, biorąc to za element psychologicznego profilu agenta.
Czy podziela pan opinię, że współczesna, putinowska Rosja jest największym wrogiem publicznym dla światowej społeczności?
Putin ma swoją idée fixe. Jest bardzo zainteresowany ekspansją na Ukrainie. To w końcu były sowiecki kraj. Wschodnia Europa i myślę, że Zachodnia też, mają powody do obaw. On ma czytelne cele przewodzenia Rosji, można je było zobaczyć na Ukrainie, a teraz widać je w Syrii.
Już pan nam opowiedział o swoich imigranckich korzeniach. A co pan sądzi o obecnym kryzysie z imigrantami w Europie?
Najpierw jednak chciałbym podkreślić różnicę. Ja nie jestem imigrantem, to moi rodzice byli imigrantami. To nie to samo. Mój ojciec przybył do Stanów Zjednoczonych jako stypendysta Fulbrighta, to znaczy Stany Zjednoczone ściągnęły go, aby mógł tu studiować. Moja matka też przybyła do Ameryki, aby kształcić się na uniwersytecie. Oni nie przyjechali tutaj z powodu szalejącej wojny czy jakiegoś ataku. Wprawdzie moja mama urodziła się podczas II wojny światowej. Mój dziadek był jeńcem wojennym, trafił do obozu jenieckiego jako francuski żołnierz, pojmany przez Niemców. Z kolei mój ojciec dorastał w podzielonym Pakistanie, gdy wybuchła wielka wojna domowa pomiędzy Hindusami a muzułmanami. Tak więc oboje dorastali w czasach wojennej zawieruchy. Jednak przybyli do USA we wczesnych latach 60. nie dlatego, że musieli uciekać. Oboje przyjechali tu legalnie - nie po to, by ratować życie, ale aby budować tu swoją przyszłość. Ogromnie współczuję ludziom, którzy walczą o przetrwanie. To nie są gromady imigrantów, to są tabuny uchodźców. To osoby, które uciekają przed wojną, by przeżyć. Oni tym się różnią od moich rodziców. To prawdziwy kryzys. Trzeba mieć nadzieję na stabilizację w regionach, gdzie ci ludzie żyją, aby nie musieli płynąć do Europy.
Dziękuję panu za rozmowę i za wspaniałą książkę.