Clintonowie jeśli nie mogli spać o pierwszej czy drugiej w nocy, to zaczynali przestawiać meble. (…) Nocne przesuwanie sprzętów było koszmarem dla kustoszy, którzy corocznie ewidencjonowali każdy mebel należący do kolekcji Białego Domu. "Sami przenosili lampy, krzesła czy stoliki z jednego pokoju do drugiego. Potem, kiedy kustosze zaczynali remanent, w spisie mieli, że takie i takie krzesło stoi w pracowni, ale musieli szukać go po całym domu, bo Clintonowie przenieśli je na trzecie piętro do któregoś z gościnnych pokoi... To tylko komplikowało konserwatorom życie" – czytam w pełnej smakowitych anegdot książce Kate Andersen Brower „Rezydencja. Sekretne życie Białego Domu”. Ten amerykański bestseller właśnie ukazał się na naszych półkach księgarskich wydany przez krakowski „Znak”.
Andersen Brower jest wybitną amerykańską dziennikarką. Spędziła cztery lata relacjonując dla agencji Bloomberg News wydarzenia w Białym Domu za prezydentury Baracka Obamy. Pracowała też dla CBS News i Fox News. Mieszka na obrzeżach Waszyngtonu z mężem, dwojgiem dzieci oraz terierem. Zanim klikniecie poniżej i posłuchacie mojej telefonicznej rozmowy z autorką "Rezydencji", przeczytajcie kilka wyimków z książki w tym moim omówieniu. To kopalnia kapitalnych historii związanych z Białym Domem i jego lokatorami. Na wstępie przytoczyłem fragment dotyczący pary prezydenckiej, jednak pierwszorzędne role na scenie tego specyficznego amerykańskiego theatrum odgrywają bohaterowie drugiego planu, czyli służący, a mówiąc bardziej elegancko - bardzo liczny personel pracujący w White House.
Ład tego Domu wymaga ciągłych zabiegów. Ustawicznie w cieniu, tu wychodzą do nas w świetle reflektorów- odźwierni, hydraulicy, elektrycy, opiekunowie psów, malarze, florystki i floryści, pokojówki, kamerdynerzy, konserwatorzy, magazynierzy, pracownicy kuchni, portierzy, kustosze, ochmistrzynie, cukiernicy oraz mistrzowie ceremonii - cała galeria bardzo barwnych i intrygujących postaci. Każda występuje z imienia i nazwiska, a lista tych dramatis personae zamieszczona jest już na wstępie "Rezydencji". Dzięki temu ten tom przypomina nieco rodzinną sagę, opowieść o różnych familiach - prezydenckich i tworzących personel Białego Domu, który na użytek tej recenzji nazwałem "Kręgiem Domatorów". Trzeba te dwie grupy jednak wyraźnie od siebie oddzielić, pomimo jak najlepszych pomiędzy nimi relacji.
Akuratność ról tworzy tu widoczną hierarchię. Łatwo wyczytać to przesłanie choćby z takiego fragmentu: Niezależnie od intensywności relacji łączącej dzieci prezydenta i personel, podział na rodzinę i obsługę jest zawsze bardzo wyraźny.- Mimo napawających dumą nazw naszych stanowisk jesteśmy tu, aby służyć i nie możemy o tym zapominać - powiedział Scheib. - Za czasów Busha do naszych obowiązków należało zapewnienie Jennie i Barbarze dokładnie takiego lunchu, jakiego sobie zażyczyły, a także przygotowanie dla wracającego w niedzielę z kościoła prezydenta obiadu, jakiego się spodziewa - dodał. Walter Scheib był szefem kuchni w Białym Domu w latach 1994-2005. Wie co mówi, a on przecież nie tylko wie, co kto tam je.
Demokracja to jedno, "Domokracja" drugie - tu nadal panują stosunki quasi-feudalne. Przypominają mi się role odgrywane podczas ceremonii w średniowiecznej Polsce. Czyż taki szef kuchni w Białym Domu, albo inny sommelier nie przypomina naszego rodzimego podczaszego, tudzież cześnika, zanim obie te funkcje nie zmieniły się później w urzędy dworskie? Czym pierwotnie zajmował się podczaszy? Otóż w czasie uczt rozlewał napoje do kielichów oraz troszczył się, aby trunków nigdy nie zabrakło. A cześnik? Podawał kielich władcy. Rzecz jasna nie można snuć pełnych analogii pomiędzy Ameryką ery powiedzmy Bushów czy Clintonów a Polską Piastów, czy Rzeczpospolitą Szlachecką, a jednak są pewne podobieństwa.
U ich źródeł są wspólne europejskie korzenie naszych cywilizacji. Intrygujący "rym" architektoniczny znalazłem wcześniej w książce Gabriela Maciejewskiego "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie". Autor opisuje w tomie pierwszym bardzo barwną historię pewnej naszej kresowej rezydencji, wypisz wymaluj jak ta amerykańska. W rozdziale "Biały dom na Podolu" czytamy: Rezydencja czarnomińska istnieje ponoć do dziś, przebudowano ją nieco i zmieniono układ wnętrza. Mieści się w niej podobno szkoła, a chodzące tam co dzień ukraińskie dzieci mówią o niej "biełyj dim". Myślicie, że tylko ze względu na kolor elewacji? Otóż wcale nie. Półokrągły ryzalit wsparty na potężnych kolumnach i przykryty kopułą, za którym krył się wielki owalny salon (podkreślam owalny) można sobie obejrzeć nie tylko w czarnomińskiej rezydencji. Jak komuś nie chce się jechać na Ukrainę, może zerknąć na to, co widnieje na banknocie z nominałem 20 dolarów. Półokrągły ryzalit a za nim owalny salon (podkreślam- owalny). Ten na Podolu i ten na dwudziestodolarówce wyglądają prawie identycznie. Prawie, bo ten waszyngtoński jest nieco mniejszy, podpiera go jedynie sześć kolumn. - snuje swą barwną baśń Gabriel Maciejewski.
Mit karmi się zewnętrznymi podobieństwami, ale być może kryje się za nimi głębsza historia. Rezydencja na Ukrainie projektowana przez Francesco Boffo, którego ojciec przybył z Sardynii, i Biały Dom w Waszyngtonie projektowany przez Jamesa Hobana. Pomiędzy realizacjami obydwu budowli jest różnica mniej więcej dwudziestu lat. Nie, nie obaj panowie nie spotkali się nigdy. Hoban nie pouczał Boffo i nie podsuwał mu wzorów. Nie zadziałały tutaj żadne tajemne siły, których istnienie podejrzewają zwykle egzaltowani biografowie artystów. Tadeusz Jaroszewski, nieżyjący już badacz architektury XIX i XX wieku twierdził, że obaj architekci musieli mieć w rękach VII tom popularnego wówczas kompendium, którego autorem był Jean-François de Neufforge (...) wydanego w Paryżu w latach 1757-1768. Wzór budowli, o której mówimy widoczny jest na planszach 455 i 456. Oto efekt pisarskiego dochodzenia autora "Baśni jak niedźwiedź".
Andersen Brower w "Rezydencji" tak przedstawia genezę waszyngtońskiej budowli: Biały Dom został zaprojektowany przez architekta o irlandzkich korzeniach Jamesa Hobana, który wygrał konkurs zorganizowany przez prezydenta George’a Washingtona i sekretarza stanu Thomasa Jeffersona. Bryła budynku wyrosła z inspiracji osiemnastowiecznym Leinster House w Dublinie, czyli siedzibą irlandzkiego parlamentu. Pierwsi mieszkańcy Białego Domu narzekali, że jest zbyt duży. Obecnie, kiedy podczas oficjalnych uroczystości trzeba w ciasnej kuchni przygotować posiłki dla setki gości, a w czasie zaprzysiężenia nieomal w każdym gościnnym pokoju tłoczą się przyjaciele i rodzina prezydenta, nieczęsto słyszy się podobne uwagi. Wygląda na to, że wymagania naszych kresowych panów były wyższe niż dawnych waszyngtońskich nuworyszy i dopiero w obecnym czasie te amerykańskie aspiracje nabrały już właściwej mocy.
Zestawmy tylko zagubienie pierwszych rezydentów w przepastnych komnatach Białego Domu ze świadomym korzystaniem z przywilejów władzy w przypadku XX wiecznych amerykańskich Pierwszych Rodzin. Nancy Reagan przyznaje, że jej mąż uwielbiał luksus związany z życiem w rezydencji, którą nazywał ośmiogwiazdkowym hotelem. Sama także doceniała to, że: - Każdego wieczoru, kiedy brałam kąpiel, jedna z pokojówek przychodziła zabrać moje ubrania do prania, łóżko czekało zaścielone, a kiedy Ronnie wracał i odwieszał garnitur, pięć minut później zabierano go z szafy, był prasowany, czyszczony i szczotkowany. W swoich wspomnieniach Barbara Bush zdradza, jak bardzo pierwsza rodzina otoczona rzędem kucharzy, pokojówek i kamerdynerów przyzwyczaja się do życia pod kloszem. Bushowie przez kilka dekad piastowali stanowiska publiczne i ich nieumiejętność robienia codziennych zakupów stała się wręcz legendarna. (Podczas kampanii wyborczej z 1992 roku wyśmiewano Busha za zachwyt nad czytnikiem kodów kreskowych). Tak właśnie Biały Dom staje się całym realnym światem, poza którym dzieją się rzeczy bajeczne, sprawy, sprawy i sprawunki przypominające niemal magiczną krainę.
Droższa nad wszystkie analizy stosunków sowiecko-amerykańskich czasów tzw. pieriestrojki wydała mi się z kolei anegdota opowiedziana autorce "Rezydencji" przez Rolanda Mesniera, mistrza cukiernika w latach 1979-2006: Mesnier tylko raz naruszył zasady. Szykując deser na obiad dyplomatyczny wydawany przez Reaganów z okazji wizyty Michaiła Gorbaczowa, zdecydował się dodać maliny, bo wiedział, że te owoce w Rosji są "drogie, na wagę złota, kosztują tyle, ile kawior". Kilka dni później, kiedy sowiecki przywódca odleciał do siebie, Mesnier z kolegą po fachu stanęli w kuchni nad dużym kartonowym pudłem, które Gorbaczow jakoś zdołał tam przemycić. Cukiernik wiedział, że cokolwiek jest w środku, powinno zostać natychmiast zniszczone, ale najpierw chciał zaspokoić ciekawość. Kiedy zajrzał do pudła, z zaskoczeniem zobaczył, że to dwie trzykilogramowe ogromne puszki z najlepszym rosyjskim kawiorem. - Nie wiem, co zamierzasz zrobić ze swoją - zwrócił się do kolegi - ale ja zabieram moją do domu. Prędzej zginę, niż ją oddam! To się nazywa prawdziwa malinowo-kawiorowa sekretna dyplomacja, konwergencja kapitalizmu i komunizmu, powolne upodabnianie się obu tych systemów!
Ochoczo kreślę różne podobieństwa, snuję symetrie, mnożę rymy, czas więc pokazać też różnice. Bowiem to nie jest tak, że wszystko w Białym Domu przebiega w zgodzie, sympatii i dostosowaniu się do raz ustalonych potrzeb i wymagań. Odchodzący prezydent był fanem wiadomości telewizyjnych i dzięki niemu w Białym Domu zaroiło się od odbiorników. - Lyndon Johnson siedział niczym król wpatrzony w cztery telewizory, na ekranie których widział samego siebie - relacjonuje Bryant. - Nieustannie komentował, zmieniał natężenie dźwięku w każdym odbiorniku albo wszystkie ustawiał najgłośniej, jak się dało. Natomiast Richard Nixon, wręcz przeciwnie, był znany z awersji wobec nowego medium, dlatego kiedy wygrał wybory, poinformowano personel, że należy usunąć większość telewizorów. Niektórzy pracownicy odłączali aparaty od prądu, rzucając ostatnie spojrzenia na transmisję z parady inauguracyjnej. Nic dziwnego, bo jak się często interpretuję porażkę Nixona z Kennedym, stało się to właśnie za sprawą telewizji. To w tym obrazkowym medium wygrał lepszy "look" JFK, jego młodzieńczy wizerunek. W radiu ponoć to Nixon wygrał debatę, bo brzmiał bardziej rzeczowo. Zrozumiała jest więc jego awersja do telewizorów.
Media w ogóle "nie mają dobrej prasy" wśród personelu Białego Domu. Prezydent to przecież polityk, a tego - jak wiadomo- najłatwiej zabić gazetą. Służba od dziennikarzy odgania się jak od much. Andersen Brower przytacza tu modus operandi Wilsona Jermana, konserwator i kamerdynera w latach 1957-1993, portiera w latach 2003-2010. Rewelacyjnym sposobem na zachowanie dyskrecji jest unik Jermana, który aby powstrzymać ludzi przed zadawaniem niewygodnych pytań, nigdy nie przyznawał się, gdzie dokładnie pracuje. - Mówiłem, że pracuję przy 1600 Pennsylvania Avenue i dziewięćdziesiąt dziewięć procent moich rozmówców nie kojarzyło adresu. Pytali, w którym domu. W jakim budynku? Wtedy zbywałem wszystkich, odpowiadając, że to w centrum. Nie miał ochoty na stawianie czoła lawinie pytań, którą by go zasypano, gdyby powiedział prawdę. Podobnie jak Ramsey Jerman bardzo się bał, że zostanie zwolniony, jeśli piśnie choćby słówko, i przez cały okres zatrudnienia w Białym Domu z nikim nie rozmawiał o pracy. - Zadawano by mi zbyt wiele pytań - tłumaczył. - Patrzę, ale nie widzę. Słucham, ale nie słyszę. I o niczym nie wiem. Nawet w obliczu wydarzeń zmieniających historię świata Jerman skupiał całą uwagę na wykonywanej pracy i wydawał się niezainteresowany szukaniem kontaktu z mediami. Tym bardziej doceniam robotę K. Andersen Brower.
Uparcie i skrycie autorka "Rezydencji" zbierała informacje o Białym Domu, jego prezydenckich rezydentach i personelu, który zachowuje się zwykle jak trzy mądre japońskie małpki obrazujące przysłowie "nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego". Ta trudna reporterska praca zaowocowała grubą czterystustronicową księgą. Polecam ją Czytelnikom, bo to bardzo oryginalny punkt widzenia na miejsce, gdzie często zapadają najważniejsze decyzje dla całego świata. Widzimy w "Rezydencji" te najistotniejsze kwestie przez pryzmat spraw wydawałoby się nieważnych, często niezauważanych, a przecież to one również wpływają na bieg rzeczy, o których potem robi się głośno w mediach. Warto zajrzeć za kulisy. Nawet jeśli Bismarck rzekł niegdyś o takich sekretach "kuchni": Im ludzie wiedzą mniej o powstawaniu kiełbas i praw tym lepiej w nocy śpią. Zobaczcie, jak się robi wyborczą kiełbasę w Ameryce i jak wygląda polityka pod stołem zastawionym frykasami z USA. Będzie ciężko potem zasnąć, ale nie będą rodzić się koszmary.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Bogdan Zalewski: Moim gościem jest Kate Andersen Brower. Dzień dobry!
Kate Andersen Brower: Dzień dobry!
Witam w naszym radiowym programie. Jest pani autorką bestsellera: "Rezydencja. Sekretne życie Białego Domu". Ile czasu zajęło pani napisanie tej książki. Jak wiele rozmów pani przeprowadziła?
Przeprowadziłam wywiady z ponad setką osób. Zajęło mi to prawie dwa lata. Przez ten czas odwiedzałam tych ludzi w ich domach. Dzwoniłam pod numery telefonów, które znalazłam. Kontaktowałam się z pokojówkami i lokajami, którzy pracowali w Białym Domu. Docierałam więc do tych osób w staroświecki reporterski sposób. Trwało to około dwóch lat.
Była to ciężka praca, prawda?
Tak, ciężko było namówić ludzi, aby udzielili mi wywiadów, ponieważ mieli przykazane, aby nie rozmawiać z dziennikarzami o żadnych tajemnicach Białego Domu. Było mi więc bardzo trudno przekonać tych ludzi, aby mi zaufali na tyle, by ze mną prowadzić rozmowy. Jednak, kiedy im uzmysłowiłam, że chodzi mi o historie z ich życia, o ich zasługi, miałam już znacznie łatwiej; ale zdecydowanie dużo czasu zajęło mi zdobycie ich zaufania, przekonania, że nie zamierzam ich wykorzystać.
Przeczytałem ostatnio recenzję pani książki. Była ona zatytułowana "Biały Dom to naprawdę miłe więzienie dla prezydentów." Proszę wytłumaczyć, dlaczego ten dom to więzienie? I czemu jest tak miłe?
To więzienie, ponieważ Prezydent i Pierwsza Dama nie mają żadnej prywatności. Nawet na pierwszym i drugim piętrze Białego Domu, czyli tam gdzie rodzina prezydencka mieszka, gdzie są sypialnie i salon, nawet tam ciągle stoją lokaje, odźwierni wchodzą i wychodzą i mogą słuchać rozmów. Z niektórymi z nich rozmawiałam. Prezydent i Pierwsza Dama czują się tak, jakby tak naprawdę nigdy nie byli sami. To jednak miłe więzienie ze względu na niewiarygodnie luksusowy styl życia, jaki tam prowadzą. Nigdy nie muszą się o nic martwić. Jeżeli zażyczą sobie jakiejś potrawy, spełniane jest ich życzenie. Nie muszą udawać się na wycieczkę do supermarketu. Tego typu sprawy są dla nich załatwiane. To jest tak, jakby mieszkali cały czas w pięciogwiazdkowym hotelu.
W Białym Domu są 132 pokoje. Albo też można powiedzieć, że są 132 cele w tym wielkim Białym Więzieniu. Czy pani zwiedziła wszystkie?
Czy odwiedziłam wszystkie pokoje w tej rezydencji? Nie. Kiedy zaczęłam pisać tę książkę, byłam reporterką w Białym Domu. Pracowałam dla Bloomberg News. Pamiętam, jak wybrałam się na lunch z Michelle Obamą. To było spotkanie z udziałem licznych reporterów. Lokaje wchodzili i wychodzili, obsługiwali nas, a ja uświadomiłam sobie, że nawet nie przypuszczałam, iż pokój, w którym zasiedliśmy w ogóle istnieje. Ponieważ jako dziennikarz akredytowany w Białym Domu bywasz w publicznych częściach rezydencji, a to był prywatny pokój. Zorientowałam się, że to cały świat, którego nam- reporterom nigdy nie udało się w całości zobaczyć.
Biały Dom ma wiele tajemniczych miejsc. Pani w swojej książce opisała na przykład osiemnastowieczny burdel. Gdzie on był?
(Śmiech.) Tak faktycznie w czasie gdy Biały Dom był budowany działał tam burdel dla robotników. Rezydencję budowali zarówno afrykańscy niewolnicy jak i wolni ludzie, biali pracownicy. W Waszyngtonie było wielu irlandzkich i szkockich imigrantów. Swoją drogą, Michelle Obama zauważyła, że to niewiarygodne, iż ona Afroamerykanka rezyduje w Białym Domu, który został zbudowany przez czarnoskórych niewolników.
Pierwsze rodziny przychodzą i odchodzą, a służba prezydencka w Białym Domu pozostaje przez pokolenia. Dlaczego?
Dlatego, że służba nie jest zatrudniana po to, by pracować dla konkretnego prezydenta - Busha czy Obamy - oni służą amerykańskiej prezydenturze. Obecnie rozmawiam z niektórymi z nich o aktualnych wyborach, to znaczy, co sądzą o ewentualnym zwycięstwie Hillary Clinton, a co jeśli prezydenturę zdobędzie Donald Trump. Są wśród nich tacy, którzy wykazują zatroskanie na myśl o zwycięstwie Trumpa, bo przypuszczają, że on przyprowadzi swój własny skład osobowy, że będzie miał swojego szefa kuchni, że całkowicie zmieni zwyczaje w Białym Domu, bo jak się wydaje, nie będzie szanował panującej tu tradycji. Jednak, jak sądzę, nawet jeśli niektórzy są pełni obaw w związku prezydenturą Donalda Trumpa, wciąż powtarzają, że chcą pozostać. Jest w nich poczucie lojalności wobec wykonywanej pracy, przywiązanie do służenia każdej prezydenturze. Według mnie to absolutnie niewiarygodne! W czasie, gdy zarówno w Stanach Zjednoczonych jak i na całym świecie panuje takie partyjniactwo w polityce, to zachwycające ujrzeć ludzi tak dumnych z samej instytucji prezydenta.
Czy w przypadku służby w Białym Domu można mówić o rodzinnych klanach? Z jakiego powodu jest to tak zamknięta grupa ludzi?
Wiele osób tam się dobrze zna, wielu wprowadza krewnych. Jeśli jesteś kucharzem w Białym Domu, otaczasz się bliskimi i znajomymi, ponieważ ta praca nie jest nigdzie reklamowana. Ci ludzie mają bardzo wysokie certyfikaty bezpieczeństwa. Są prześwietlani przez tajne służby i FBI. Zatrudniany jako kucharz w Rezydencji jest przez wiele miesięcy sprawdzany. Prowadzi się wywiady ze wszystkimi ludźmi, z którymi kiedykolwiek się znał. Ta sprawa wymaga wielkiej troski. Ci ludzie mają przecież dostęp do posiłków spożywanych przez prezydenta. Siłą rzeczy kuchnia jest miejscem znajdującym się pod szczególną ochroną. Dlatego tak ważne są relacje rodzinne. To jest kwestia pełnego zaufania. Kiedy więc pracujesz w Białym Domu i możesz kogoś polecić, mówiąc -"to jest mój kuzyn" albo "to jest mój brat"- to jest bardzo wiele znaczy, ponieważ są to osoby najbardziej godne zaufania.
Prezydenci i Pierwsze Damy są ludźmi, którzy mają różne dziwactwa, fobie i kaprysy. Jaka była pani zdaniem najdziwniejsza sytuacja lub zachowanie? Dla mnie to było żądanie prezydenta Johnsona o większe ciśnienie wody w swoim prysznicu.
Tak, dla mnie to też zdumiewające, że prezydent Johnson był tak pochłonięty kwestią z jaką to siłą rażą go bicze wodne w łazience Białego Domu. On nękał o to niemal całą służbę w Rezydencji. Robił sobie tak okrutne żarty z hydraulika, że ten człowiek musiał udać się do szpitala z powodu nerwowego załamania. Ponieważ Johnson chciał, żeby woda była bardzo, bardzo gorąca, i żeby od razu przechodziła z gorącej w zimną, nigdy w ciepłą. Pragnął też, żeby strumienie siekły go z mocą igieł. Przeprowadziłam wywiad z jedną z córek prezydenta Johnsona i ona wyznała: "Mój tata przeżywał bardzo trudne chwile, a jego otoczenie robiło wszystko, żeby miał dobry prysznic." W pragnieniu wygody ci ludzie byli tacy jak inni. W swojej książce chciałam ukazać tę ludzką twarz takich ikon, kogoś takiego jak prezydent Johnson, choć niekoniecznie skupiając się na nim. Miał on na przykład zwyczaj rozmawiać ze swoimi ludźmi siedząc na sedesie. Takie rzeczy robił. To był taki dziarski mężczyzna. Myślę, że to absolutnie interesujące.
Bardzo dziękuję za rozmowę. I dziękuję za pani książkę.