"Mało kto wie, że za Amedeo Modiglianim, za jego sukcesem, stali Polacy." - podkreśla w rozmowie ze mną Sylwia Zientek, autorka świetnie udokumentowanej powieści o genialnym włoskim malarzu żydowskiego pochodzenia pt. "Lunia i Modigliani". Książka, która ukazała się w Wydawnictwie Agora, to subiektywna opowieść o legendarnym "przeklętym" artyście, wykreowana narracja Ludwiki Czechowskiej, jego modelki, muzy oraz współpracownicy marszanda Leopolda Zborowskiego. To kolejna po "Polkach na Montparnassie" literacka wycieczka autorki do artystycznego Paryża pierwszej połowy XX wieku tropami naszych rodaków i rodaczek.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Bogdan Zalewski: Właśnie przeczytałem wciągającą powieść. Zaintrygowała mnie od razu okładka. Przyciągnęła od razu mój wzrok. To zestawienie obrazów Amedeo Modiglianiego, sławnego XX-wiecznego malarza. Widzimy jego autoportret a obok portret kobiety z wachlarzem - Ludwiki Czechowskiej, słynnej Luni. Powieść nosi tytuł "Lunia i Modigliani". A ja mam zaszczyt i przyjemność rozmawiać z autorką książki, z panią Sylwią Zientek. Dzień dobry, pani Sylwio.
Sylwia Zientek: Dzień dobry, witam serdecznie wszystkich.
Najpierw może krótkie wprowadzenie w temat? Co pani na to? Takie krótkie informacje o tytułowych bohaterach. Najpierw Amedeo Modigliani a potem Lunia Czechowska.
Amedeo Modigliani - włoski malarz pochodzący z Livorno. Myślę, że większość z państwa kojarzy te jego słynne portrety: wydłużone twarze, łabędzie szyje modelek i modeli. Są bardzo charakterystyczne. Malarz, który tworzył głównie w okresie pierwszej wojny światowej, zmarł w 1920 roku, mając niespełna 36 lat. Za życia nie doczekał się sławy, ale tę wielką, wielką sławę osiągnął po śmierci - dzięki polskiemu marszandowi Leopoldowi Zborowskiemu.
Tak jest. To taka krótka notka. A kim była Lunia Czechowska?
Pochodziła z Warszawy. Urodziła się na warszawskiej Pradze, w rodzinie robotniczej, w 1894 roku. Później mieszkała w Krakowie i z Krakowa wyjechała do Paryża. W Paryżu poznała właśnie Amedeo Modiglianiego, dzięki Zborowskiemu. Była przyjaciółką artysty, bardzo bliską mu osobą.
Modelką, muzą.
Tak, była asystentką Zborowskiego, osobą, która uczestniczyła też w procesie malarskim. Pomagała przy pracy i była później, już w wieku dojrzałym, galerzystką, marszandką, osobą, która po prostu funkcjonowała na paryskim rynku sztuki przez bardzo wiele lat.
To takie dwa krótkie szkice. A teraz może, pozwoli pani, pogłębimy rysunek postaci. Oto anegdota. Kiedy zapytano Amedeo Modiglianiego, dlaczego sportretowana postać na jego obrazie ma jedno oko oddane realistycznie a drugie puste, odpowiedział: "bo tylko jednym okiem patrzysz na świat, a drugim w głąb duszy." Czy pani chciała tak odmalować postacie w swojej powieści? Oprzeć książkę na faktach, ale spojrzeć głęboko: w oczy duszy?
Jak najbardziej! Powieść też ma to do siebie, że daje właśnie tego typu możliwości. Zastanawiałam się nad książką non-fiction, bo myślałam że może napiszę tę opowieść w konwencji takiej jak ...
"Polki na Montparnassie" ...
... mojej poprzedniej książki. Zdecydowałam się jednak na powieściową historię relacji między Modiglianim a Lunią Czechowską, a także w ogóle opisującą życie grupy ludzi, którzy bardzo się wspierali, pomagali sobie w trudnych czasach pierwszej wojny światowej. Mam na myśli właśnie Modiglianiego i Zborowskich, bo nie chodzi tylko o Leopolda, ale też o jego partnerkę - Annę, a oprócz Luni Czechowskiej również o polskiego malarza - Kislinga. Tutaj materia powieściowa daje ogromne możliwości i daje opcję tego - tak jak pan powiedział - sięgnięcia w głąb, zajrzenia troszeczkę pod podszewkę tego, co widać gołym okiem, co wynika z dokumentów, ze źródeł, z różnych relacji. Muszę powiedzieć, że Modigliani był trudny do uchwycenia jako postać. To był człowiek w ogóle bardzo skomplikowany.
Tak sobie pomyślałem o tym głębszym spojrzeniu. Pomyślałem sobie o głębszym znaczeniu imion i nazwisk, że tu się jakiś sekretny trop życiowy może kryć. Na Modiglianiego wołano w skrócie Modi. To brzmi jak "maudit" czyli "przeklęty", jak "poète maudit" - "poeta przeklęty". Nad jego biografią wisiała chyba jakaś klątwa, zgodzi się pani?
Tak została ta biografia przedstawiona już po jego śmierci. Jego życie w ogóle obrosło legendą, kiedy już go nie było tutaj na świecie. On był bardzo często romantyzowany. Do tego się też przyczynił sukces filmu, który nakręcono pod koniec lat 50. Był taki film biograficzny, w którym rolę Modiglianiego grał ...
Gérard Philipe.
Może państwo pamiętacie takiego bardzo przystojnego aktora? Ten film w zasadzie bardzo niekorzystnie ukształtował legendę Modiglianiego jako nieszczęśliwego pijaka, za przeproszeniem, osobę, która jest kompletnie niezrozumiana, głoduje. Jest taka scena w tym filmie, kiedy Gérard Philipe się rzuca na cukiernicę i po prostu rękoma cukier wyjada, bo jest tak głodny.
Ale oprócz tej przesady, tej hiperbolizacji, trzeba przyznać - to też wynika z Pani powieści - że jednak sam Modigliani też się tak romantyzował.
Począwszy od wyglądu. On już wyglądał dosyć osobliwie. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę artystyczną bohemę paryską, to już, żeby się w kręgu tych ludzi wyróżnić, to trzeba mieć pomysł na siebie, jak to się dzisiaj mówi.
Sztruksowy garnitur?
Tak, zawsze sztruksowy garnitur. On przyjął taki styl od paryskich apaszów. Apasze to to byli tacy ...
Chuliganeria taka, można powiedzieć ...
Tacy gangsterzy, możemy dzisiaj powiedzieć, używając współczesnej terminologii, tacy rozbójnicy miejscy. Modigliani się na nich stylizował, właśnie nosił takie czerwone apaszki. Zresztą "apaszka" ...
... od "apasza" pochodzi.
Wyraz ten stąd się wziął. Do tego kapelusz z szerokim rondem. Modigliani był niskiego wzrostu, ale nosił się jak wielki pan. Był zawsze taki bardzo mocno wyprostowany, bardzo dumny.
À propos wzrostu, pani zburzyła moje wyobrażenie. Ja miałem taki obraz Modiglianiego, jeszcze z moich czasów licealnych, bo się nim fascynowałem, jego malarstwem, ale też jego życiem. Ja sobie wyobrażałem, że on jest wysoki, że on był wysokim mężczyzną. A on był mikrego wzrostu, metr sześćdziesiąt niespełna. Natomiast Leopold Zborowski to był wielkolud, prawda?
Może biorąc pod uwagę nację włoską, to może to nie było nic specjalnie dziwnego w tamtych czasach. Natomiast Modigliani rzeczywiście nadrabiał taką pewnością siebie, doskonałymi manierami. Nosił się jak książę. Mówiło się o nim, że to był taki książę, chociaż tak naprawdę - żebrak, bo nie miał w zasadzie nic. To znaczy, jeśli chodzi o przedmioty materialne, to był kompletnym nędzarzem.
Pogrzeb miał książęcy. Pani to opisuje. Rzeczywiście to była niesamowita ceremonia z udziałem wszystkich tych tuzów tamtego czasu- artystów, ale nie tylko.
Tak, a wracając do pana pytania: jak on się stylizował? Właśnie trochę kreował swoją postać. Na pewno był w tym element przekory wobec środowiska paryskiego, bo Modigliani też miał to do siebie, że on nie chciał ulegać żadnym wpływom, nie chciał być jednym z ...
Ze świty Picassa.
Tak, nie chciał być w bandzie Picassa, mówiąc tak skrótowo. Nie chciał być kubistą, nie chciał być futurystą, unikał wszelkich grup artystycznych, natomiast szedł własną drogą. Był bardzo uparty i też przez to, w pewnym sensie, jego kariera stała w miejscu, ponieważ on sam torpedował poniekąd swoje dokonania. Miał w sobie element przekory.
I autodestrukcji, chyba.
Tak. Ale właśnie kreował się w ten sposób, że potrafił stać pod pomnikiem Balzaka na Montparnassie i głośno deklamować po włosku "Boską Komedię".
Dantego.
Tak, bo rzeczywiście znał Dantego na pamięć, w ogóle uwielbiał poezję, więc deklamował często Baudelaire'a czy Rimbauda.
Albo "Pieśni Maldorora" Lautréamonta, na cmentarzu.
To była jego ukochana książka. Muszę powiedzieć, że bardzo mroczna. To w zasadzie poemat prozą. Myślę, że dzisiaj taka książka w ogóle nie miałaby szans się ukazać. Ja czytałam ją dwukrotnie. Myślę, że dzisiaj żaden wydawca czegoś takiego by nie opublikował. Bardzo mroczne dzieło, bardzo.
Jest polskie tłumaczenie, można go przeczytać.
Jest.
Jest to rzeczywiście taka bardzo imaginacyjna twórczość: mnóstwo drastycznych scen, potworów morskich, hybryd, ale też drastycznych bardzo historii. Lautréamont! Rzeczywiście: poeta przeklęty. Poète maudit, więc też się kojarzy z tym "Modi" - Modiglianim. Tak, ale to jest ta stylizacja. Jednak z pani książki wynika, że nad Modiglianim rzeczywista klątwa ciążyła. Była ona zawarta też w jego DNA. To były problemy psychiczne jego przodków. On sam miał tego świadomość, że jest obciążony genetycznie po prostu.
On się też tego bał. Generalnie była w nim też jakaś tajemnica, którą trudno rozwikłać. Tutaj mogę tylko Państwa zachęcić do przeczytania książki czy jakiejś biografii Modiglianiego i poszukanie samodzielnie odpowiedzi na pytanie, czym ten jego sekret był. Nie chciałabym tego tutaj omawiać, natomiast oczywiście on się na pewno bał jakiegoś obciążenia psychicznego. Chorował też na gruźlicę. Oczywiście w tamtych czasach ludzie nie mieli specjalnie świadomości tego, że gruźlica jako choroba też wpływa na układ nerwowy. Dzisiaj to wiemy.
Ta choroba go zabiła po prostu.
Tak, zabiła go. Natomiast wiadomo też, że gruźlica bardzo wpływa na mózg, czego Modigliani nie wiedział. Rzeczywiście w rodzinie miał również bardzo wiele przypadków chorób psychicznych. Wiele osób z jego rodziny kończyło z własnym życiem, czyli te tendencje autodestrukcyjne były silne i Modigliani się na pewno tego bał. Trochę bał się siebie, bał się właśnie tego demona, którego w sobie miał i który się też mocno ujawniał na skutek różnych używek.
Haszysz, absynt.
Używał narkotyków. Tu muszę dodać, nie to, że go usprawiedliwiam, ale narkotyki na Montparnassie były wówczas dostępne bardzo szeroko. Wystarczyło zejść sobie do toalety w kawiarni "La Rotonde" i nabyć haszysz tudzież kokainę za bardzo śmieszne pieniądze. To było tańsze nawet niż alkohol.
Pani te sceny opisuje w powieści. Zresztą, nawiązując do jego fascynacji poezją, to on to narkotyczne zainteresowanie przejął właściwie od Baudelaire'a, po lekturze "Sztucznych rajów" zafascynował się narkotykami.
Tak, Baudelaire go niejako zainspirował. I rzeczywiście Modigliani szukał tej ucieczki, tego wytchnienia, ukojenia, szukał sztucznych rajów poprzez narkotyki. Tego absolutnie nie znalazł i w pewnym momencie odstawił haszysz.
I w odróżnieniu od Witkacego - na przykład - on nie stosował narkotyków do wzbogacenia swojej twórczości, bo malował pod wpływem wina właściwie. Tam nie było narkotyków.
To trzeba właśnie podkreślić. Dziękuję, że pan o tym mówi. Pojawiają się bowiem w różnych tekstach takie informacje, że Modigliani malował pod wpływem haszyszu i dlatego te twarze są takie zniekształcone. Nie, on narkotyków nigdy nie używał w taki sposób jak robił to Witkacy. Malował na trzeźwo wręcz, bo to, że musiał mu Zborowski tę butelkę wina codziennie dostarczyć, to też - przy takim spożyciu jakie Modigliani praktykował - butelka wina to naprawdę nie było zbyt wiele.
W porównaniu z takim Maurice'm Utrillo to było nic.
Tak, Utrillo zdecydowanie był dużo bardziej pogrążony w chorobie alkoholowej. Dzisiaj byśmy pewnie powiedzieli, że Modigliani był takim wysoko funkcjonującym alkoholikiem, aczkolwiek oczywiście wieczorami coś go nosiło, coś nim miotało. On był bardzo niespokojny. Właśnie malarstwo, rysowanie dawało mu wytchnienie.
Cóż, dusza artystyczna.
Natomiast wieczorami on sobie nie radził ze sobą. Bał się nocy, w ogóle bał się zasnąć, bo też prześladowała go taka wizja, że ktoś stoi w korytarzu jego mieszkania.
Mężczyzna, Śmierć.
Tak, czyha, żeby go zabić. I to go mocno prześladowało, więc jakby uciekał. On uciekał w ten paryski świat nocnych kawiarni. Gdzieś zawsze się włóczył od Montmartre'u po Montparnasse. Ja zresztą sama zrobiłam tę trasę pod wpływem lektury dotyczącej tych jego wędrówek i muszę powiedzieć, że jak na gruźlika to on miał naprawdę końskie zdrowie.
To widać w pani powieści właśnie: oprócz tego, że pani zrobiła niesamowitą pracę badawczą, książkową. Ta bibliografia jest tutaj na końcu tomu wymieniona. To jest potężna liczba książek, ale oprócz tego, to się czuje w powieści, że pani po prostu nie tylko z książek czerpie tę swoją wiedzę, że to były autentyczne wędrówki.
Dziękuję bardzo, ja jestem takim typem pisarki. Nie wszyscy uważają, że to jest potrzebne, nie wszyscy biografowie. Natomiast ja uważam inaczej. Dla mnie to jest ważne, żeby być w tych miejscach, w których przebywała postać, o której piszę. Dla mnie właśnie te spacery paryskimi śladami śladami Modiglianiego były istotne. Po Paryżu zresztą to było dosyć łatwe, ponieważ ja akurat mam to szczęście, że często w Paryżu bywam, więc Paryż schodziłam w prawo i w lewo. Wydeptałam rozmaite ścieżki, podążając za Modiglianim.
A po Montmartrze to duży wysiłek, żeby tam się wspinać, po tych schodach.
Muszę powiedzieć, że to jest to jest całkiem spory dystans. Modigliani właśnie szedł z Montparnasse'u na Montmartre - na wzgórze, tam gdzie jest ta Bazylika Sacré-Cœur. To jest ponad pięć kilometrów, bardzo dużo schodów i podejść pod górę. No i jeszcze wracał, więc robił co najmniej 12 kilometrów w ramach takiego spaceru.
Ekstremalnego, intensywnego.
W dodatku będąc chorym. Chapeau bas, muszę powiedzieć. Byłam też w Livorno, w miejscu jego urodzenia. Livorno niestety zostało bardzo mocno zbombardowane w trakcie drugiej wojny światowej, więc dzisiaj nie jest to już to miasto, które widział Modigliani.
Nadmorska miejscowość. On podkreślał tę swoją fascynację morzem, prawda?
Morze, tak! Zawsze było obecne. Też wspominał to światło, które rzeczywiście w Livorno jest bardzo ostre. I mnie też zależało na tym, żeby po prostu popatrzeć na niebo, zobaczyć jak wygląda to światło w tym mieście. Zachowała się Casa Natale, czyli to miejsce, w którym Modigliani się urodził.
Dom, tak.
Niewiele jest tam tych elementów autentycznych, ale uważam, że zawsze warto takie miejsca odwiedzić. Podobnie Wenecja. On w Wenecji spędził trzy najbardziej chyba swawolne swoje lata, jako student Akademii Sztuk Pięknych, gdzie żył pełną piersią. Miał całe życie przed sobą. Był piękny, zamożny, wykształcony.
Troszkę innymi innymi kierunkami w sztuce się wtedy fascynował, prawda? Prerafaelitami ...
Zdecydowanie to malarstwo początku XX wieku było dla niego fascynujące. On też po przybyciu do Paryża w 1906 roku bardzo długo szukał swojej drogi. Malował troszeczkę w stylistyce Toulouse'a-Lautreca, trochę Picassem z okresu błękitnego się fascynował, Cezannem. Oczywiście wtedy wszyscy w pewien sposób naśladowali Paula Cezanne'a. Bardzo długo szukał swojej drogi.
Ale też bardzo tajemniczą ścieżkę znalazł. Pani to tak wspomina bardzo delikatnie. Myślę tutaj o jego żydowskości. O jego fascynacji ezoteryką, kabałą żydowską. Jest taki okres w jego twórczości, kiedy on czyni aluzje do tego typu symboliki, a nawet ukrywa pewne treści.
Tak, w 1913 roku, kiedy już porzucał rzeźbę, bo chciałam podkreślić, że on przez dwa lata prawie wyłącznie zajmował się rzeźbą. Był zafascynowany twórczością Constantina Br ncușiego i tak naprawdę bardzo chciał zostać rzeźbiarzem. Niestety choroba płuc i trudności w zdobyciu kamienia nie pozwoliły mu na rozwój tej kariery.
Zafascynowany był też sztuką kambodżańską, prawda?
Kambodżańską, egipską.
Afrykańską.
Generalnie sztuki "prymitywne" wówczas w Paryżu były bardzo modne. Pablo Picasso i Georges Braque zapoczątkowali modę na sztuki "prymitywne", na maski afrykańskie.
Muzeum Etnograficzne w Paryżu to była taka mekka i to tam artyści szukali inspiracji.
Tak oni się wszyscy tym inspirowali. Modigliani też, aczkolwiek on podążył rzeczywiście swoją osobliwą drogą. Kubizm się wziął właśnie z tej inspiracji sztuką "prymitywną". Modigliani oczywiście troszeczkę kubizował. I właśnie w latach 1913-14 jego rysunki, jego obrazy noszą mocne znamię kubizmu. Natomiast, to co pan powiedział, on był rzeczywiście zafascynowany kabałą. Czytał w Paryżu, w Bibliotece Narodowej teksty ezoteryczne. Była taka książka wówczas, bardzo osobliwa. Nosiła tytuł "La Table d’émeraude", "Tablica Szmaragdowa" która była potężną inspiracją. To była też książka wymieniana przez Baudelaire'a w "Kwiatach zła".
Guillaume Apollinaire też fascynował się tego typu ścieżką.
Tak, Apollinaire również. Zawierała ona bardzo skomplikowaną symbolikę, właśnie wynikającą z kabały. Ja absolutnie nie jestem specjalistką, jeśli chodzi o kabałę, więc tutaj nie chciałabym popełnić jakiegoś faux pas. Ale u Modiglianiego rzeczywiście pojawiała się symbolika czy to Merkurego, czy w ogóle rtęci jako pierwiastka. Diamenty też się pojawiały, różne kamienie szlachetne.
To taka droga gnostycko-alchemiczna, bo oprócz oprócz "Księgi Zohar", „Księgi blasku”, oprócz kabały rodem z pism Izaaka Lurii, te fascynacje ezoteryką alchemiczną czy gnostycką były bardzo wtedy popularne. Ale oprócz tego jeszcze bardzo ważna dla Modiglianiego była inspiracja włoską sztuką klasyczną, renesansową. To widać w jego dziełach.
Tak, w portretach. Bo on malował praktycznie prawie wyłącznie portrety. Kiedy prezentował swoje obrazy w Paryżu w czasie pierwszej wojny światowej, uważano że to są takie okropne, przestylizowane próby uchwycenia rewolucji w sztuce nowoczesnej. Tak wtedy myślano. Natomiast mało kto dostrzegał- tak jak Zborowski, jego marszand, i chwała mu za to - że Modigliani tak naprawdę wywodził swój rysunek i te różne stylizacje z renesansu.
Choćby z Sandra Botticellego.
Bardzo wielu artystów, może nie tak znanych jak Tycjan czy Rafael, ale na przykład Parmigianino. Kiedy spojrzymy na portrety, to widać od razu inspiracje. Te wydłużone szyje, te przekrzywione głowy, w taki dosyć nienaturalny, można powiedzieć, dziwny sposób.
Tak jak portretował Lunię Czechowską. Przejdźmy może do tej postaci, bo dużo mężczyźnie poświęciliśmy uwagi. A przecież kobieta jest w pani powieści bardzo ważną postacią. Najważniejszą właściwie, bo to ona opowiada o tej historii.
Tak, ona jest narratorką. Tak ta historia mi się narzucała. Powiem szczerze, jeśli chodzi o sposób opowiedzenia, tutaj nie widziałam innej opcji, to Lunia musiała być narratorką. Chciałam opisać tę historię przede wszystkim dlatego, bo mało kto wie, że za Modiglianim, za jego sukcesem stali Polacy. To nie jest jakaś wiedza powszechna, nawet we Francji, gdzie się zawsze podkreśla, że jednak marszand Zborowski przez lata Modiglianiego utrzymywał i tak naprawdę wierzył w niego, kiedy nikt już nie wierzył w jego sukces, kiedy myślano, że jego malarstwo nigdy nie zyska uznania. Zborowski w niego nie zwątpił.
Czyli ten aspekt École de Paris to jest "szkoła polska". Mówiąc tak w dużym uproszczeniu.
To jest "szkoła polska". École de Paris to było zjawisko dotyczące Montparnasse'u, okresu - powiedzmy - od początku XX wieku do lat 30. Był to rzeczywiście przedziwny moment w historii Paryża, w historii sztuki, kiedy to na małej stosunkowo powierzchni, bo Montparnasse to naprawdę jest niewielka dzielnica, zamieszkało tak wielu artystów, artystek przybywających z całej Europy, w zasadzie z całego świata, bo był też Diego Rivera ...
... z Meksyku ...
... tak, którego kojarzymy jako męża Fridy Kahlo. Ale on też tu wówczas funkcjonował. Przyjechał z Meksyku i próbował swoich sił jako malarz w ramach Szkoły Paryskiej. Ale właśnie i Modigliani, Żyd pochodzący z Livorno.
Ale też Mojżesz Kisling z Krakowa.
Polski Żyd z krakowskiego Kazimierza. Zresztą bardzo wielu malarzy, malarek pochodzenia żydowskiego. Melę Mutter tylko wspomnę. Jedna z moich bohaterek w książce "Polki na Montparnassie". Alicja Halicka - też krakowianka. Bardzo bardzo wiele nazwisk. Henryk Hayden.
Tamara Łempicka, która jest teraz znowu sławna w Polsce.
Można tak wymieniać i wymieniać. To są wszystko bohaterowie i bohaterki moich książek, o których będę zresztą dalej pisać. I Zborowski oczywiście fascynował się Modiglianim i w pewnym sensie Modiglianiego wylansował. Ten sukces, ten tryumf rzeczywiście w pewnym momencie nastąpił, niestety po śmierci malarza. Ale to jest fakt niezaprzeczalny. Zborowski oczywiście zajmował się także innymi malarzami, też polskim malarzem Leonem Weissbergiem, malarką Esther Carp (Esterą Karp). Tak że to był w ogóle człowiek niezwykły, w zasadzie poeta, który zajął się również handlem sztuką.
Napisał poemat pt. "Modigliani", po francusku.
Tak, poemat. Ja też ostatnio, muszę powiedzieć, odkryłam dzięki koledze wiersz, który Julian Tuwim poświęcił Zborowskiemu. Zborowski miał wiele konotacji ze "Skamandrytami", którzy przyjeżdżali do Paryża. Zborowski bardzo chciał w jakiś sposób wejść w to środowisko poetyckie. To mu się nigdy nie udało.
Adam Zagajewski był jego krewnym.
Tak, tam były jakieś powiązania rodzinne między Adamem Zagajewskim a Leopoldem Zborowskim.
Rodzinne i poetyckie.
Tak, więc to był poeta i taki trochę wariat, można powiedzieć. Może właśnie dzięki tej swojej poetyckości był w stanie aż tak bardzo wierzyć w kogoś takiego jak Modigliani, który nie dość że sam torpedował troszeczkę swoją karierę, potrafił być bardzo trudny we współżyciu na co dzień. Oczywiście potrafił być też szarmancki i cudowny, ale ta jego zmienność nastrojów bardzo zrażała do niego ludzi. Mimo to Zborowski nigdy w niego nie zwątpił. I rzeczywiście, kiedy patrzymy na obrazy Modiglianiego, to pomyślmy o tych Polakach, o Zborowskim, o Annie Zborowskiej, o Luni Czechowskiej, o Kislingu. Oni byli bardzo blisko z Modiglianim. Zresztą w mieszkaniu Zborowskich w Paryżu na Montparnassie przy Rue Joseph Barra powstała większość tych najsłynniejszych obrazów Modiglianiego, między innymi akty, tak bardzo fascynujące ludzi.
Między innymi Luni Czechowskiej? Zafascynowała mnie ta postać niesamowicie po lekturze pani książki.
Cieszę się.
Pani opisuje, jak ona przyjechała do Paryża z tych ponurych przedmieść robotniczego Krakowa. Córka stolarza. Jak ona trafiła do takiej artystycznej mekki?
To była też specyfika ówczesnego Paryża, bo to było takie miejsce, gdzie człowiek naprawdę mógł zaznać wolności i to w takiej formie i w takim w zakresie, w jakich nie był w stanie tego doświadczyć we własnym kraju. Dlatego też artyści, literaci tak bardzo ciągnęli do tego miejsca. Lunia Czechowska przybyła do Paryża tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej, kiedy to był już schyłek Belle Époque. To był rzeczywiście wyjątkowy moment w historii Paryża. To było miasto rozświetlone, takie rozbawione, a jednocześnie bardzo rozwijała się tam sztuka nowoczesna. Już był tam Picasso. Już były powszechnie znane prace Toulouse'a-Lautreca.
Lokal taki jak "La Rotonde".
"La Rotonde" - kawiarnia istniejąca do dzisiaj.
Lokal artystów, ale też polskiej kolonii w stolicy Francji.
Dzisiaj ten lokal głównie jest kojarzony z Modiglianim. Wiszą tam kopie jego obrazów. Ale właśnie tam w "La Rotonde" polska kolonia artystyczna przesiadywała w zasadzie od rana do wieczora, bo to było też miejsce, gdzie można się było po prostu ogrzać. A malarze i malarki zajmowali głównie pracownie, gdzie nie było ani wody bieżącej, ani ogrzewania. Tam było zimno i po prostu jedyną opcją ogrzania się było pójście do kawiarni. Czasami przesiadywano po pięć godzin nad jedną małą kawą, bo ludzie po prostu nie mieli pieniędzy na nic więcej, czy tak jak Modigliani nad tym kieliszkiem, za który wykonywał portrety różnym gościom kawiarni. I tam właśnie Ludwika Czechowska trafiła w 1913 r. Ona przyjechała do Paryża jako towarzyszka swoich dobroczyńców - doktorostwa Wańkowskich. Oni zabrali ją do Paryża, ponieważ ukończyła gimnazjum. Bardzo dobrze uczyła, miała sukcesy w nauce. Zresztą to gimnazjum dla dziewcząt w Krakowie, wówczas płatne, też było jej opłacone przez tych ludzi. Ojca - stolarza, komunisty - nie było stać na zapłacenie za edukację córki.
Ona mieszkała w norze po prostu, tak to pani opisuje.
To były bardzo skromne warunki robotnicze. To była wielodzietna rodzina. Ojciec był tak zagorzałym komunistą, że ciągle się wikłał w jakieś problemy. Siedział zresztą w więzieniu w Cytadeli Warszawskiej przez kilka lat, więc to był naprawdę człowiek fanatyczny, fanatyczny komunista.
No i potem związała się z kolejnym fanatycznym komunistą - Czechowskim.
Często się mówi, że kobiety wybierają na partnerów osoby podobne do ojców. I tutaj pewnie coś w tym jest, bo rzeczywiście ona też wybrała komunistę - Kazimierza Czechowskiego, fanatyka kompletnego, który w pewnym momencie zostawił swoją młodą żonę w Paryżu i po prostu wyjechał walczyć za rewolucję do Rosji.
I tam stracił życie za tę rewolucję.
I zginął gdzieś tam, na Syberii. Nawet nie wiadomo w jakich okolicznościach, nie wiadomo kiedy. Po prostu zmarł w trakcie działań wojennych i Lunia została sama. Na szczęście była już zakorzeniona w środowisku polskiej emigracji. Znała Stefanię Łazarską, wspaniałą malarkę, ale też artystkę, która szyła lalki. Ja o niej pisałam "W Polkach Montparnassie". Te lalki "walczyły" o polską niepodległość.
I tu też, w "Luni i Modiglianim" jest taki lejtmotyw z tymi lalkami.
Te lalki były przez Helenę Paderewską wywożone do Stanów Zjednoczonych i sprzedawane jako "cegiełki" na rzecz odzyskania przez Polskę niepodległości. Zresztą cieszyły się ogromną popularnością i pomagały w ogóle przetrwać artystom ciężkie czasy pierwszej wojny światowej. M.in. Tadeusz Makowski szył te lalki.
Słynny malarz.
Po to, żeby mieć pieniądze na jedzenie w tych trudnych czasach. Lunia Czechowska znała to środowisko. Znała też Leopolda Zborowskiego. Kiedy Czechowski ją zostawił, wyruszył walczyć za rewolucję, Zborowcy się nią zaopiekowali. Ona zamieszkała z nimi. Stała się asystentką, pomagierką, osobą, która organizowała Modiglianiemu warsztat malarski. Pomagała przy transakcjach, właściwie przy próbach transakcji, bo w zasadzie było ich bardzo niewiele. To były raczej ciągłe próby sprzedaży obrazów Modiglianiego, bo nikt go wówczas nie chciał kupować. On się bardzo nie podobał w Paryżu, jego prace nie znajdowały w ogóle kupców. Lunia Czechowska weszła w ten świat, zachłysnęła się miłością do sztuki.
I do samego Modiglianiego, co tu dużo mówić.
I do Modiglianiego, oczywiście. Nie ma co tego ukrywać. Zresztą ona w swoich wspomnieniach napisała to jasno. On też na nią zwrócił uwagę, dlatego że była młodą kobietą, która ewidentnie była w jego typie, mówiąc wprost. Od razu kiedy ją tylko zobaczył w "La Rotonde", zaproponował, że namaluje jej portret. Mimo że ona była wówczas młodą mężatką, a jej mąż siedział obok. Modigliani po prostu, bez żadnej żenady, zapytał: "Czy pójdzie pani ze mną? Namaluję pani portret."
Najpierw portret, potem akty, prawda?
To, czy Lunia Czechowska znajduje się na którymś z tych aktów, tego dokładnie nie wiemy. Ja przypuszczam, że tak, bo skoro Anna Zborowska pozowała do aktu i to do aktu, który został parę lat temu sprzedany za sumę prawie 160 mln dolarów, to myślę że Lunia Czechowska też to robiła. Natomiast ciężko jest ją zidentyfikować na którymś z obrazów, ponieważ Modigliani jednak skupił się w tych aktach na malowaniu kobiecego ciała. Te twarze czasami są częściowo zasłonięte.
Albo potraktowane jak maski.
Tak, on też się wzorował na maskach afrykańskich i to też był taki zabieg. Zresztą Picasso tak samo to stosował w pewnym okresie. Tu możemy nawiązać do słynnego portretu Gertrude Stein.
Czy nawet "Panien z Awinionu". Słynny obraz. Tam też są takie kobiety, w różny sposób zniekształcone, także na styl afrykański.
Jak najbardziej. Natomiast maska poniekąd pozwalała mu też pokazać wnętrze modela czy modelki. On zawsze do tego dążył. Wyszukiwał takie modelki, takich modeli, w których widział coś prawdziwego, coś autentycznego, jakieś prawdziwe emocje, przeżycia, jakiś smutek, taki głęboko zakorzeniony, jakąś krzywdę, której człowiek doznał w dzieciństwie.
Mówimy tutaj o maskach, mówimy o lalce, o motywie lalki. Lunia żadną taką "lalką" nie była.
Nie.
To była żywa osoba. W pani książce mamy jej narrację, w pierwszej osobie. Ona opowiada tę historię. Proszę mnie wyprowadzić z błędu, jeśli się mylę. Czy ten pani zabieg jest takim troszkę ... utożsamieniem się z Lunią? Dobrze to odczytuję? Czy to jest pani porte-parole?
Powiem szczerze, odnosząc się do mojego życia osobistego i doświadczeń, że ja nigdy nie miałam takiej relacji ze starszym artystą. Tutaj absolutnie nie ma analogii do mojego życia. Oczywiście pisząc o Luni jako o młodej kobiecie, raptem dwudziestokilkuletniej, byłam w stanie utożsamić się z pewnymi emocjami. Może już jakby lata nie te, ale pamiętam siebie bardzo dobrze z czasów, kiedy miałam dwadzieścia parę lat.
Ja absolutnie nie miałem na myśli takiego intymnego charakteru. Pomyślałem sobie o pani fascynacji samą postacią Modiglianiego i jego jego dziełami, że to wypływa głęboko z pani wnętrza.
Poniekąd tak.
Ciężko jest chyba tak bardzo udawać. Udawać inną osobę.
Tak, oczywiście. Modigliani jest fascynujący. Ja też poniekąd się przed nim obroniłam. On jest postacią, która rzeczywiście wnika głęboko. Łatwo się nim zafascynować, stworzyć sobie pewien wyidealizowany obraz tego człowieka. On miał w sobie rzeczywiście ten magnetyzm, urok niezaprzeczalny.
Takiego amanta trochę.
No, tak. Ale abstrahując od warunków fizycznych, bo rzeczywiście na Montparnassie uważano, że był niesłychanie piękny. Pewnie w jakiś sposób się wyróżniał w tym gronie artystów, którzy żyli w bardzo skromnych warunkach, nie dbali o wygląd, nie dbali też bardzo często o higienę. Modigliani był inny, on był zawsze bardzo schludny, bardzo skupiony na tym, żeby wyglądać odpowiednio, mimo że miał zacerowaną koszulę.
W odróżnieniu od takiego Chaima Soutine'a.
Tutaj muszę odesłać do książki, ale to wszystko, co napisałam o Soutinie, wynika ze źródeł. Właśnie można sobie porównać Modiglianiego i takiego Soutine'a. To była przepaść estetyczna. Tak to ujmę. Natomiast Modigliani jest taką postacią, która działa na wyobraźnię. Kiedy się zaczyna analizować jego obrazy, bardzo mocno się wchodzi w ten świat. I rzeczywiście on nawiązywał bardzo intymną relację ze swoimi modelkami. I to czuć po prostu w tych obrazach. Im dłużej się na nie patrzy, im dłużej się analizuje, tym bardziej się zaczyna wnikać i patrzeć troszeczkę oczyma Modiglianiego. Jego postać staje się coraz bardziej fascynująca, bo zaczynamy się zastanawiać, na czym polegała ta jego przenikliwość. Wiele osób twierdziło, że on miał taki zmysł. To może za dużo powiedziane, ale że w pewnym sensie przenikał duszę drugiej osoby, człowieka którego malował.
Jeśli chodzi o kobiety, to jest to takie bardzo zmysłowe, jak pani w powieści opisuje te jego metody. Nie będziemy zdradzać, nie będziemy spoilerować, ale tam są opisy rzeczywiście bardzo zmysłowych metod oddziaływania na modelki, żeby one wyglądały tak, jak on sobie to wyobrażał.
Tak, jak on sobie życzył. On oczywiście był mężczyzną, który bardzo się podobał kobietom i korzystał z życia pod tym względem. Miał naprawdę niezliczone przygody miłosne, a tych stałych związków nie tak wiele. To był rzeczywiście mężczyzna, dla którego życie erotyczne było bardzo ważne i dlatego akty, te które namalował zimą 1917 r., to była też jego odpowiedź na bezsens i okropieństwo wojny.
To jest też bardzo istotne tło. Na koniec naszej rozmowy trzeba podkreślić, że pani znakomicie uchwyciła tło epoki, ten straszny czas, który wraca troszkę klimatem teraz, niestety. Ma się uczucie déjà vu, kiedy się czyta opisy Paryża z okresu pierwszej wojny światowej, które pani w swojej książce zawarła.
Muszę powiedzieć, że to też było niezwykłe doświadczenie, bo kiedy kończyłam tę książkę, pracowałam nad nią pod koniec zeszłego roku i na przykład opisywałam pierwszą wojnę światową, te realia paryskie, brak węgla, zimno ...
To jak dziś, tyle że na Wschodzie.
Zeppeliny nadlatujące, ten lęk ludzi, bo oni nie wiedzieli przecież, czy Niemcy zdobędą Paryż, czy nie. Tak się nie stało, ale przecież ci ludzie tego nie wiedzieli. To schodzenie do schronów.
Bombardowania z armat.
Właśnie. Ja wtedy, pisząc o tym, naprawdę myślałam sobie rok temu, że to jest już taka zamknięta przeszłość. Tak się zastanawiałam, kto będzie chciał w ogóle o tym czytać. To jest jest tak odległe, tak już nierzeczywiste, tak zamknięte, to jest zamknięty rozdział historii. No i co? Co się stało raptem dwa miesiące później? Wszyscy wiemy. Nagle się okazało, że schodzenie do piwnicy, alarmy, lęk, brak wody, brak węgla, to jest rzeczywistość milionów ludzi.
To też jest w Europie, tylko nie na Zachodzie, a na Wschodzie.
Tym razem na Wschodzie. Nawet teraz często o tym myślę. Nie mogę powiedzieć, że miałam jakieś przeczucie, ale rzeczywiście jest to dosyć dziwne dla mnie doświadczenie pisarskie.
A ja wierzę w taki Zeitgeist, że jest taki Duch Czasu. To się gdzieś unosi. I właśnie pisarze, tacy jak pani, są w stanie to ująć w powieści.
Dziękuję.
"Lunia i Modigliani" - powieść na temat środowiska paryskiego - ale także z dużym udziałem Polaków. Warto sięgnąć. Pani Sylwia Zientek była gościem RMF24. Bardzo pani dziękujemy za tę rozmowę.
Dziękuję.