Motto:
O, śmiechacze, rozśmiejcie się!
O, śmiechacze, zaśmiejcie się!
Co śmiechem śmiechają się, którzy śmieszywią śmiechliwie,
O, śmieszliwie zaśmiejcie się!
O, rozśmieszysk obśmiechliwych uśmiewnych śmiechu śmiechaczy!
O, ześmiej się rozśmiechliwie śmiechu obeśmiewnych śmiaczy!
Śmiejsko, śmiejsko,
Uśmiej, obśmiej, śmieszki, śmieszki,
I śmiechotki, i śmiechotki,
O, śmiechacze, rozśmiejcie się!
O, śmiechacze, zaśmiejcie się!
W. Chlebnikow "Zaklęcie przez śmiech"
Eksprezydentka Litwy Dalia Grybauskaite wypowiedziała zdanie, które jest reprezentatywne dla części polityków środkowo-europejskich, od lat alarmujących Zachód o zakusach Rosji, liderów nie płynących z dominującym od wielu lat nurtem obłaskiwania i ubijania interesów z Imperium Zła. Grybauskaite mówi wprost, nie bawi się w dyplomację: śmiano się z nas, później przyznano rację, a dzisiaj znowu nas nikt nie słyszy. Opinię tę wypowiedziała tuż przed szczytem NATO w stolicy jej kraju: Wilnie. Intrygowano od dekad przeciwko politykom przewidującym kolejne rosyjskie akty agresji. Zastraszano i poddawano ostracyzmowi nie tylko we własnych krajach, ale także w politycznych gremiach decyzyjnych oraz w dominujących mediach, i w Unii Europejskiej, i w Stanach Zjednoczonych. Mała była grupa adwokatów ich postawy w środowiskach uchodzących za światłe. Intensywny ostrzał słowny nie kończył prób neutralizowania i eliminowania "opornych" przeciwko samobójczej strategii resetu z Rosją. Straszeniu i szyderstwom towarzyszyły zastanawiające przypadki, serie dziwnych zbiegów okoliczności, jakie zaczęły nękać takich patriotycznych i przewidujących liderów. Totalne napaści ze strony (często politycznie, a prawdopodobnie także bardziej konkretnie, skorumpowanych) konformistów sponsorował sam Los, wspierała zagadkowa Loteria Tragedii? Rachunek prawdopodobieństwa zdarzeń zaczął nagle aż tak sprzyjać zwolennikom sojuszu z bezpieczniacką putinowską dyktaturą? Aleatoryzm nie był kontrolowany? Cuda zdarzały się samoistnie? Hołubił przyjaciół Moskwy sam "bóg" czczony przez nawróconych kagiebistów, "bóg", który -jak pamiętamy z "Dziadów" Mickiewicza- nie ojcem świata jest, ale ... (GŁOS DIABŁA) Carem!?
Gromadzące mi się w głowie od ponad dwóch dekad pytania pozostały bez jednoznacznej odpowiedzi. Otacza te sprawy zmowa milczenia i tylko od czasu do czasu pojawiają się w przestrzeni publicznej, rozpalają polityczne emocje i znów gasną tak szybko, jak się pojawiły, jakby na zawołanie, niby na zagadkowy sygnał z niejasnego źródła. Innymi słowy pozostają wyłącznie niepokojącym, niewyraźnym tłem dla jawnych, aktualnych wypowiedzi oraz globalnych decyzji. Zdania takie, jak te - przytoczone przeze mnie - pretensje byłej litewskiej przywódczyni, padały w przeszłości także w Polsce. Mało, to - oczywiste wydawałoby się - stwierdzenie faktu powinno być dominującym aktualnie tonem naszej polskiej polityki. Irracjonalna jest dla mnie cisza wokół prawdziwych intencji USA i NATO - zdominowanego przez najsilniejsze państwa - wobec Ukrainy, Rosji oraz Środkowej Europy (z Polską jako najważniejszym podmiotem w tej części naszego kontynentu). Stanowczy głos, jak echo słów Dalii Grybauskaite, moim skromnym zdaniem, powinien być dobrze słyszalny także z Warszawy. Riposta w Polsce na ujawniane powoli plany Zachodu wobec Rosji powinna być klarowna i jednogłośna. Analiza jawnych doniesień - wypowiedzi, komentarzy, artykułów programowych i tekstów-manifestów - już musi nam wszystkim dawać do myślenia. Cechą poważnego państwa powinna być ponadpartyjna zgoda wokół kluczowych spraw związanych z bezpieczeństwem własnych obywateli. Hordy polityczne w końcu muszą nareszcie wyznaczyć sobie jakiś wspólny publiczny plac, gdzie się nie atakują bez ładu, składu i sensu. Elity w Polsce mają się starać zasłużyć na to miano.
Odczytuję sobie na własny dziennikarski użytek tezy zawarte w najnowszej publikacji Jensa Stoltenberga, Norwega, który na szczycie w Wilnie ma być oficjalnie ogłoszony szefem Paktu Północnoatlantyckiego, po przedłużeniu mu kariery na tym stanowisku do 1 października przyszłego roku. I co wynika z tekstu opublikowanego na łamach magazynu "Foreign Affairs"? Zatytułowany jest ten artykuł: "Silniejsze NATO dla bardziej niebezpiecznego świata. Co Sojusz musi zrobić w Wilnie — i później?" Mam wrażenie, że wynika niewiele. Istotna zwykle jest podstawowa diagnoza, a gdy już ona jest błędna, to wynikające z niej metody uzdrawiania chorej sytuacji są właściwie skazane na niepowodzenie. Stoltenberg twierdzi, że nielegalna wojna Rosji z Ukrainą jest punktem zwrotnym w historii, i że wojna powróciła do Europy. Traci z pola widzenia, w sposób charakterystyczny dla większości zachodnich decydentów, realny obraz polityki Putina od samego początku jego władztwa. Rosja za panowania neocara rodem z KGB od samego początku zachowywała się tak samo. Agresja wobec ościennych państw była wpisana w jej strategię. Celem nie była tylko Ukraina, wstrząsana z zewnątrz i od wewnątrz przez wrogie putinowskie siły. Honor elit w UE i USA powinien podyktować im jakieś słowa, jeśli nie ekspiacji za patologiczne więzi z Moskwą, skoro nie przejdzie im ona przez usta, to przynajmniej głośnego przyznania się do grzechów, ujawnienia faktów i odsunięcia osób odpowiedzialnych za tamte "błędy i wypaczenia" od podejmowania decyzji teraz. Efektem ślepoty na wcześniejszą tragedię Gruzji w 2008 r. (państwo także leżące na naszym kontynencie i będące członkiem europejskich organizacji) oraz na zbrodniczą politykę Putina wokół tragedii smoleńskiej, nie mówiąc o mordach w samej Rosji, stawia w wątpliwość sens dalszej lektury "manifestu" Jensa Stoltenberga. Górnolotne sformułowania zawarte w tytule artykułu opublikowanego tuż przed szczytem NATO już w pierwszym zdaniu spadają w otchłań znanego nam od dekad pustosłowia.
Ironicznym grymasem mógłbym potraktować kolejne zdanie tego tekstu, jakoby Putin pogłębiał podziały we własnym kraju, co wyraźnie pokazał bunt paramilitarnej kompanii Wagnera. Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy muszą się zgadzać z interpretacją "puczu" Prigożyna - racjonalną według mnie i opartą na analizie przeszłych rosyjskich działań tego typu- jako potężnej akcji dezinformacyjnej, której celem było przetestowanie systemu i sojuszy, wprowadzenie w błąd i zdezintegrowanie przeciwnika oraz zamaskowanie prawdziwych intencji operacyjnych. Mało jednak przekonująca dla mnie, mówiąc delikatnie, jest taka jedyna i nie zawierająca żadnych wątpliwości ocena zamieszania z Wagnerowcami. Intryga wymierzona w Zachód to niemożliwy do wyobrażenia scenariusz? Strategia decepcji to absurd? Totalitarny charakter rosyjskiego państwa, możliwość aranżowania spec-spektakli na ogromną skalę, to nonsensowny fantazmat, wytwór paranoicznej imaginacji "teoretyków spisku"? Rekonesans, wstępna kwerenda w archiwach, pobieżne nawet zapoznanie się z historią sowieckich operacji dezinformacyjnych, mogą dostarczyć szeregu podobieństw do niedawnej "wagnerowskiej opery" ze scenariuszem zrodzonym w głowach utalentowanych "librecistów" z FSB. Artykuł Stoltenberga powtarza jednak najbardziej popularne, płaskie, publicystyczne tezy stawiane przez różnej maści ekspertów na Zachodzie. Czy inny punkt widzenia, według mnie bardziej prawdopodobny, bo oparty nie tylko na aktualnej analizie, ale także na naszych realnych doświadczeniach z przeszłości, znów ma być całkowicie wyrugowany, wygumkowany przez "mądrzejszych" od nas jak zwykle analityków z Waszyngtonu, Londynu, Paryża czy Berlina? Eksponowanie wyłącznie takiego spojrzenia na "rebelię najemników" - podejrzewam- wcale nie musi wynikać z niewiedzy, albo błędnych analiz, ale z przyjętej strategii przez natowskich decydentów. Głoszenie takiej wizji ostatnich wydarzeń w Rosji i na Białorusi może być w interesie USA czy najmocniejszych państw w UE, aby zrealizować korzystne dla nich plany militarne, polityczne czy ekonomiczne. Otwarte pozostaje pytanie, czy ta nowa linia, której elementem będą decyzje podjęte na szczycie Paktu Północnoatlantyckiego w Wilnie, jest korzystna dla Polski, dla "wschodniej flanki"?
Znaczące, jeśli nie kluczowe, jest według mnie, to zdanie szefa NATO: To, co zrobimy — lub czego nie zrobimy — teraz zdefiniuje świat, w którym żyjemy przez pokolenia. Miałbym jednak ochotę podkreślić drugą część tej deklaracji - to czego nie zrobimy — teraz zdefiniuje świat, w którym żyjemy przez pokolenia. "Integracja" Ukrainy z Sojuszem Północnoatlantyckim na płaszczyźnie militarnej, tak podkreślana przez Jensa Stoltenberga to fakt, ale gwarancje bezpieczeństwa kraju tak bohatersko walczącego z rosyjskimi barbarzyńcami nadal pozostawiają wiele do życzenia. Silniejsze więzi polityczne w postaci pierwszego posiedzenia nowej Rady NATO-Ukraina wraz z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim to kolejny krok, o którym z taką emfazą pisze stary-nowy szef Paktu. Tylko czy teraz nie jest to tylko spóźniony kroczek? Rozwiązanie, które byłoby rewolucyjne przed laty ("czarną polewkę" w sprawie starań wejścia do NATO Ukraina dostała od Francji i Niemiec w 2008 r. na szczycie w Bukareszcie), w obecnej sytuacji może być kolejnym aktem kunktatorstwa. Ambitne wezwania prezydenta Wołodymyra Zełeńskiego, by na wileńskim szczycie NATO Ukraina została zaproszona do członkostwa, to mrzonka? Ciekawe, że właśnie w tym kontekście nie przywołuje się znanego przecież faktu, jak pozbawione realnego znaczenia okazały się gwarancje bezpieczeństwa udzielone przez Rosję, USA oraz Wielką Brytanię w 1994 roku. Hojnie szafowano wtedy obietnicami pod adresem Ukrainy po to tylko, by nasz sąsiad zrzekł się arsenału nuklearnego na rzecz Rosji. Elegancja, honor i słowność to najbardziej deficytowe wartości w światowej dyplomacji. Ginie ten, kto w takie umowy wierzy. Ocalić życie może wyłącznie twardy gracz. I raczej ten, kto wykazuje się nieufnością, choćby i przesadną, niż ten, który uznaje deklaracje za świętość.
Manifest Jensa Stoltenberga zamieszczony w magazynie "Foreign Affairs" wymaga moim zdaniem lektury "intertekstualnej". Inne artykuły i depesze stanowią konieczny układ odniesienia dla programowego tekstu norweskiego polityka. Stoltenberg nie działa w próżni, a poza tym, jak zwróciłem uwagę w poprzednich hipertekstach w moim BLOG-u, ma swoje ramy, ograniczenia i - co tu dużo mówić- niejednoznaczne epizody w swojej biografii. Trudno mi wyrokować, na ile te fragmenty życiorysu mogą wpływać na jego działalność jako szefa NATO, ale warto moim zdaniem pamiętać o jego przeszłych relacjach z Rosjanami. Rozeznanie w takich uwarunkowaniach na pewno nie jest zbędną wiedzą w polityce. Amnezja może przynosić spokój, ale ten komfort w tak niepewnym świecie może szybko okazać się złudny. Czy nie obserwowaliśmy w przeszłości spektakularnych zdrad ze strony "pewnych" sojuszników? Heroizm naszych żołnierzy zawsze opłacał nam się politycznie? Elementarna wiedza historyczna powinna nas uwrażliwić na najmniejsze choćby wątpliwości, najdelikatniejsze sygnały o możliwej wiarołomności dotychczasowych partnerów. Głębsza lektura aktualnych doniesień i debat na świecie powinna nam dostarczyć kolejnych, może nawet ważniejszych i poważniejszych w obecnej sytuacji, tematów do przemyśleń i dyskusji w naszym kraju. Obłęd wyborczego słowotoku - jak nie waham się nazwać - kolejnej partyjnej kampanii w Polsce, jest symptomem głębokiej patologizacji naszej wewnętrznej polityki. Istotnych debat brak. Zero kontaktu.
Inaczej niż w bałwochwalczy sposób, charakterystyczny dla tonu dominującego w Polsce, ocenia się w Wielkiej Brytanii natowskie działania prezydenta USA. Stanowczo ocenia się intrygę Joego Bidena, który zablokował kandydaturę brytyjskiego sekretarza obrony Bena Wallace'a na stanowisko sekretarza generalnego NATO. "Telegraph" nie owijał w bawełnę, pisząc że Joe Biden spiskuje w złowrogiej próbie przejęcia NATO przez Unię Europejską. Rachuby Londynu wprowadzenia na fotel szefa Sojuszu okazały się tak samo złudne jak wspólna kandydatura Polski i innych państw Europy środkowej. Ambicje jednych i drugich były na wyrost. Człowiek Bidena - Jens Stoltenberg - objął schedę po sobie samym. Historycznego wydarzenia nie odnotowano. Ewenement w historii NATO - szef Sojuszu z dawnej sowieckiej strefy wpływów - to wciąż zbyt odważna decyzja dla kunktatorów i przyjaciół Rosji na Zachodzie? Gorzej, okazało się, że pomimo deklarowanego dążenia do jedności naszej strefy cywilizacyjnej w obronie przed zakusami azjatyckich satrapii o wciąż komunistycznym fundamencie, imperium amerykańskie nadal woli stosować rzymską maksymę - "divide et impera" ("dziel i rządź")? Oczekiwanie na normalizację relacji politycznych i gospodarczych na świecie wstrząsanym kryzysami każe stosować tak mało wyrafinowane metody? Imperializm amerykański to nie tylko - jak nam wmawiano - cecha prezydentury Donalda Trumpa? Zadania Ameryki - na głębszym poziomie, nie tym deklaratywnym, manifestowanym- nie zmieniły się wcale tak bardzo za kadencji Joego Bidena? Manipulacje i wolty, brak stałych więzi i złudna solidarność to stała wada Zachodu?
Stoltenberg miałby być tymczasowym szefem Paktu do czasu objęcia sterów NATO przez Niemkę - Ursulę von der Leyen? Tak krytykowana jako szefowa niemieckiego resortu obrony, objęłaby dowodzenie całą obronną strukturą naszej demokratycznej strefy globu? Ryzyko się opłaci? Ale komu? Co planują i co chcą osiągnąć Stany Zjednoczone? Historia zatoczy koło i dojdzie do "normalizacji" relacji z Kremlem? Enigmatyczne sygnały to balony próbne przed ostatecznym resetem? Głupi Polak po szkodzie? Otwarcie się na uchodźców z Ukrainy i nasze zaangażowanie w pomoc dla wschodniego sąsiada oraz spolegliwość wobec Waszyngtonu wystawi nas ponownie na spore ryzyko? Inne niż hurraoptymistyczne spojrzenie na relacje Polski z Waszyngtonem i Brukselą to wyraz zdrady i prorosyjskości? Zwracanie uwagi na niepokojące artykuły w prestiżowych, opiniotwórczych zachodnich portalach to też krecia robota zlecana przez farmę trolli z Petersburga? Międzywojenna historia II Rzeczypospolitej przynosi przykłady publicystów idących w poprzek obiegowych opinii. Inwigilowani, poddawani ostracyzmowi, niszczeni na wszelkie sposoby, okazali się wkrótce (niestety) przenikliwymi, przewidującymi analitykami, a nie histerykami i groteskowymi domorosłymi Kasandrami.
Ten sam magazyn ("Foreign Affairs"), który opublikował manifest Stoltenberga, wcześniej użyczył swoich łamów innym autorom, piszącym na ten sam temat. Rozpatrują oni różne scenariusze rozwoju sytuacji w związku z wojną Rosji z Ukrainą. Artykuły różnią się w szczegółach i rozpatrują różne możliwe warianty przyszłych zdarzeń, jednak ich niepokojącym wspólnym wątkiem jest konieczność "samoograniczenia" się Ukrainy w swoich dążeniach do odzyskania terytoriów zagarniętych przez agresora ze Wschodu. Cel, który jeszcze niedawno był traktowany przez lwią część analityków, że Putinowi nie wolno pozwolić na bezkarne okrojenie Ukrainy, teraz jest przedstawiany jako zbyt ambitny. Hardość Ukraińców trzeba próbować zmiękczyć. Energię oporu spożytkować w ważniejszym dziele - odbudowy reszty kraju z ruin i zgliszcz. "Gospodarka, głupcze!" - chciałoby się strawestować słynne wyborcze hasło z amerykańskiej kampanii prezydenckiej. "Opiłowanie" Kijowa ze złud to teraz dla Zachodu zadanie numer jeden. Istnienie państwa, zachowanie bytu jest obecnie priorytetem. Znawcy przytaczają precyzyjne dane na temat ogromu ukraińskich strat. Mistrzowsko operują statystykami, ukazując gigantyczne różnice potencjału (demograficznego, militarnego, ekonomicznego), prawdziwą przepaść pomiędzy Ukrainą a Rosją. Instynktownie wyczuwa się tu propagandową presję, niemal rodzaj tresury, tłumienie instynktu walki. Stare wraca, w nowych wyrazach, w innych uwarunkowaniach, lecz cel jest ten sam, perwersyjna perswazja: Rosję można próbować osłabić, Rosji jednak pokonać nie sposób, co więcej - Rosji nigdy nie wolno pozwolić upaść.
Ryzyka, które spędzają sen z powiek geopolitycznym strategom na Zachodzie w jednym trafnym zdaniu ujęli Richard Haass i Charles Kupchan z Rady ds. Stosunków Międzynarodowych: zachodnia polityka jest uwikłana między celami zapobieżenia katastrofalnej porażce (w której Rosja połyka nieuzbrojoną Ukrainę) a katastrofalnym sukcesem (w którym nadmiernie uzbrojona Ukraina prowadzi osaczonego Putina do eskalacji). Absurd sformułowania "katastrofalny sukces" Ukrainy oddaje istotę sprawy. Cyniczni decydenci w USA i UE nigdy nie dadzą nikomu pokonać Moskowii. Historia nas tego nauczyła. Efektem II wojny światowej był podział globu właściwie na dwie hemisfery: amerykańską (wolnościową, kapitalistyczną) oraz sowiecką (niewolniczą, komunistyczną). Geopolityczne podmioty zdarzeń wprawdzie ze sobą rywalizowały, ale w gruncie rzeczy bezpośrednio nie robiły sobie krzywdy, prowadząc "zimną wojnę" -ideologiczną i ekonomiczną- oraz tocząc gorące "wojny zastępcze" ("proxy wars") na różnych kontynentach. Osławiony upadek komunizmu w 1989 r. był procesem obopólnie kontrolowanym, "reglamentowaną rewolucją". Integracja ze sobą obu "wrogich" stref, dopuszczenie Rosji i Chin do cywilizacyjnych dobrodziejstw Zachodu, oraz - z drugiej strony - otwarcie się Wschodu i Dalekiego Wschodu na zachodnie inwestycje gospodarcze oraz "alchemię" finansową były przejawami "konwergencji", stapiania się obu systemów. "Zaskakująca" penetracja państw Unii Europejskiej oraz Stanów Zjednoczonych przez służby rosyjskie i chińskie, coraz większe uzależnianie demokratycznych krajów od autorytarnych reżimów to kolejny symptom tej patologii. Miano nawet na to propagandowe określenie - "globalizacja", z całą fałszywą ideologią i oszukańczą, pozytywną propagandą. Interwał w postaci "koronamorfozy" (jak nazwałem okres metamorfozy świata wywołanej pandemią koronawirusa) oraz wojny w Ukrainie to tylko kolejny etap tych miłosno-nienawistnych relacji. Staram się tu podać racjonalną argumentację, że jest to tylko etap przejściowy. To rodzaj nowego pozycjonowania się poszczególnych globalnych podmiotów oraz ich satelitów na globalnych polach współpracy/rywalizacji.
Analizę tę opieram na "prawdopodobnych rozwiązaniach" przedstawianych w czytanych przeze mnie ostatnio publikacjach zachodnich ekspertów. Ciekawym scenariuszem, który oceniam jako najbardziej realistyczny, biorąc pod uwagę najnowsze wieści na temat szczytu w NATO w Wilnie, jest polityczna i militarna "prowizorka". Historia - jak mówią lubi się powtarzać. Elementy tego "tymczasowego" planu już się w najnowszych dziejach świata pojawiały. Gorący konflikt pomiędzy Rosją a Ukrainą zamieniłby się w wojnę "zamrożoną". Obraz sytuacji, jaki znamy z Półwyspu Koreańskiego, który pozostaje w dużej mierze stabilny bez formalnego paktu pokojowego od 70 lat. Innym przykładem jest Cypr podobnie podzielony, ale stabilny od dziesięcioleci. Zachodni analitycy widzą wiele plusów w takiej kruchej stabilizacji. Mało powinno nas interesować ich poczucie "ustabilizowania" relacji między wrogimi państwami, które są naszymi sąsiadami. Igranie z ogniem u naszych granic przeciągające się na lata, a może nawet na dekady, to jeden z najczarniejszych scenariuszy dla Polski. Samo ognisko zapalne w naszym bliskim sąsiedztwie to jak wykreowanie "Bliskiego Wschodu" na wschód od nas. Tymczasowość takiego - ni to pokoju/ni to wojny - nie pozwala na spokojny rozwój naszego kraju. Rozejm, który grozi w każdej chwili wybuchem wojny na nowo, konfliktu, który w każdej chwili może rozlać się na nasze terytorium, to nie jest żadne wyjście z sytuacji.
Cele Ukraińców ograniczane do minimum to w rzeczywistości namowy, by zgodzili się na porażkę. Herszt z Kremla zacierałby tylko ręce. "Ekspedycja" wojskowa stałaby się faktycznie udaną "operacją specjalną". Gorzej, Putin ogłaszając Rosjanom i światu "wykonanie zadania" udowodniłby, że znów liczy się tylko brutalna siła. O "swoje" można walczyć tylko jawną agresją. Imperium na glinianych nogach dostałoby w kończyny potężne zastrzyki z betonu. Zjednoczeni przez dyktatora z Kremla poddani odczuliby kolejny nacjonalistyczny bodziec. Maskowanie operacyjne, ten cały pic z puczem, jeszcze bardziej uwiarygodniłyby satrapę-symulanta. Imperialne dążenia mogłyby nabrać jeszcze większego impetu. Słabująca Ukraina, kadłubowe państwo z natowskimi gwarancjami odkładanymi ad Kalendas Graecas, byłaby z pewnością poddawana działaniom dezintegracyjnym. Terytorium Białorusi z rosyjskim "Hezbollahem" w postaci obozów wyszkolonych i bezwzględnych najemników byłoby kolejnym rozsadnikiem zagrożenia regionalnego, a może nawet globalnego - w perspektywie możliwych ataków z użyciem broni jądrowej ("brudnej bomby"). Rosyjska rezerwa militarna o niejasnym statusie państwowo-prywatnym mogłaby posłużyć do niekonwencjonalnych i trudnych do spacyfikowania a nawet zdefiniowania aktów terrorystycznych. Aranżowana w niedalekiej przeszłości wojna hybrydowa na granicy polsko-białoruskiej byłaby w tej sytuacji jedynie preludium, uwerturą do monumentalnej "opery wagnerowskiej".
Horror tu przeze mnie opisany nie musiałby się zrealizować pod warunkiem zdecydowanych, a nie kunktatorskich i prowizorycznych działań USA, UE i NATO. Epopeja "dziwnej wojny" (stanu przejściowego) mogłaby zostać przerwana w sposób zdecydowany. Główną barierą do pokonania jest jednak niezwykle sile prorosyjskie lobby w Stanach Zjednoczonych i w Unii Europejskiej. Odcięcie Moskwy od tych aktywów osobowych, instytucjonalnych, agenturalnych i finansowych jest warunkiem niezbędnym do skutecznego powstrzymania ofensywy Kremla. Innymi słowy na Zachodzie, włączając w to Polskę, potrzebna jest bardzo głęboka derusyfikacja. Zabójcza doktryna "resetu" to w mojej ocenie jedna z największych patologii po 1989 r. Miałbym ją ochotę porównać do koronawirusa, albo - stosując grę słów - do "koronawiRUSA". Istnienie ukrytego kremlowskiego patogenu w polityce USA, Niemiec, Francji i w innych mniej decyzyjnych państwach, uniemożliwia walkę z jawnymi agresorami z Moskowii. Stała obecność prorosyjskiego czynnika w działaniach politycznych, ekonomicznych, a także militarno-strategicznych blokuje adekwatne reakcje na krecią i jawną robotę Kremla. Tracimy siły jak nieleczony, lub źle leczony organizm. Rozsądek nakazywałby radykalną kurację. Analiza stopnia uwikłania nie daje większych nadziei na jej realizację. Co kraj, to "Kraj Rad" owija go zdradziecko, wysysa soki z jego drzewa życia: jak stale głodna i płodna jemioła.