Worek wielkości człowieka spada do długiego, głębokiego dołu. Przypomina rów wykopany pod rurociąg z wodą. Ale nim nie jest. Zbiorowe mogiły nie są eleganckie. Nie mają nagrobków i zniczy. Godność zachowują jedynie ludzie, którzy grzebią owinięte w plastiku ciała. „Trzeba jakoś żyć” - mówią, kładąc kolejny worek na krawędzi otchłani. Potem słychać już tylko głuche tąpnięcie. Śmierć uderza o śmierć i milknie. Wojna niesie takie obrazy. Także zapachy i dźwięki - osiedla mieszkaniowe Mariupola płoną. Palą się meble i sprzęty codziennego użytku. Nad ziemią unosi się łuna i kakofonia zapachów, których w czasie pokoju nie da się doświadczyć. Do tego potrzeba Rosjan i wojny.
Buduję w głowie ten obraz, oglądając przerażające filmy, jakie docierają z Ukrainy. Nie ma mnie na miejscu. W pewnym sensie czuję, że zachowuję się nieuczciwie. Czy mam prawo wczuwać się w sytuację ludzi, którym sypie się na głowę niebo? Ale nie potrafię przestać o nich myśleć. O tym, co widzą i słyszą. Na przykład o świście przelatujących nad głowami pocisków. Wygadają niewinnie, jak niezidentyfikowane obiekty latające. To nowość dla Ukraińców. Nigdy nie byli na wojnie. Przez moment przecięte niebo wyje, ale dźwięk znika. Po chwili słychać odległy wybuch. Tym razem zginął ktoś inny, ale będą następne. Tym razem szczęście się uśmiechnęło. Decyduje o tym Rosjanin z palcem na cynglu.
Najgorszy jest krzyk dziecka. Nad drzewami przeleciał właśnie rosyjski Mig, wypluwając rakiety do celu, którego z pierwszego piętra domu nie widać. Wszystko dzieje się błyskawicznie. Ktoś nacisnął w komórce guzik i widzimy to jak na dłoni. Jestem w mieszkaniu jakiejś ukraińskiej rodziny. Słychać skowyt przerażenia, widać efekt fali uderzeniowej silników myśliwca. Obrazy, dźwięki i wyobrażalne zapachy malują pejzaż tej wojny. Rozumiemy jej język - jakże podobny do polskiego. Matka chwyta dziecko w ramiona, całuje je od stóp do głowy. Ojciec przestaje filmować. Dotknęli czegoś, o czym jeszcze wczoraj nawet nie śnili. Wojna przeleciała im przed oknami z szybkością ponaddźwiękową.
Ton ludzkiego głosu jakże ważny w odbiorze. Hardy prezydent Zełenski mówi z dramatycznym zacięciem, bez wahania. Niezbyt szybko i nie za głośno, żeby wszyscy zrozumieli. Jest do przekazania komunikat, Zełenski go przekazuje. Ale na drugim planie jest Ołeksij Arestowicz, doradca prezydenta i ekspert wojskowy. On przemawia niemal szeptem, mógłby z powodzeniem czytać bajki dla dzieci. Zresztą, tak samo jak Zełenski, był kiedyś aktorem. Jego zadaniem jest informować wprost o rzeczach najbardziej okropnych. Słucham każdej jego wypowiedzi. Brzmi jakby siedział w kawiarni i gawędził z przyjaciółmi. Panuje nad sobą. W rzeczywistości jest na froncie. Spełnia krytycznie ważną rolę.
Kiedy zapada zmrok, zasypiają miasta, do których Rosjanie jeszcze nie weszli. Nie jest to sen spokojny. Na horyzoncie wybuchają grzyby pocisków rakietowych. Najpierw je widać, dopiero potem słychać. Ludzie liczą sekundy jak po błyskawicy w czasie burzy. Potem mnożą je przez 340 metrów. Wiedzą wtedy dokładnie, jak daleko są od pożogi i zniszczeń. Jeśli otrzymują coraz mniejszy wynik, zaczynają się bardziej martwić. Sen wówczas staje się przerywany, w końcu niemożliwy. Jutro spakują dobytek do torby i ruszą na zachód. Czeka ich niebezpieczna jazda samochodem i udręka pociągów. Przejdą przez zwalone mosty na rzekach. Przeklęta matematyka, przeklęci Rosjanie.
Nawet miejsca stosunkowo bezpieczne mają w sobie nerwowość. Uchodźcy inaczej mówią, inny jest ich język ciała. Przytłumiony odgłos tłumu na dworcu we Lwowie ożywa nieco po drugie stronie granicy. Odzyskuje głos dopiero w Warszawie czy Krakowie. Trauma dotyka ludzi fizjologicznie. Cały czas sprawdzają komórki i łatwiej się denerwują. Częściej też biegają do toalety. Człowiek potrafi przyjąć tylko ograniczoną ilość bodźców. Gdy przekroczona zostaje granica, staje się pobudzony, rozbity. Wówczas wsparcie psychologiczne jest równie ważne jak śniadanie. A uchodźców są już dwa miliony. Potwór, który zgwałcił Ukrainę, jest nienażarty. Nikt nie wie, kiedy się zatrzyma, ile jeszcze zażąda ofiar.