Brytyjska premier Theresa May bandażuje rany. Po rezygnacji dwóch ważnych ministrów premier Theresa May zatamowała krwotok, ale czy starczy jej sił na dalszą batalię o Brexit. Pierwszy zadał cios odpowiedzialny za negocjacje z Brukselą David Davis. Kilka godzin później do dymisji podał się Boris Johnson – szef dyplomacji i niesforne dziecko brytyjskiej polityki. Wciąż nie wiadomo, czy zrobił to w geście protestu przeciwko miękkiej wizji Brexitu pani premier, czy z chęci przejęcia jej stanowiska. Czas pokaże.
Gdy w zeszły piątek kończyło się spotkanie gabinetu, Thresa May odetchnęła z ulgą. W końcu, po dwóch latach od uruchomiania procedury wyjściowej z Unii Europejskiej, ministrom udało się ustalić wspólną strategię działania. Zgodzili się na propozycje Brexitowe, które zakładają de facto pozostanie Wielkiej Brytanii w unii celnej i spore uzależnienie jej gospodarki od zasad wspólnego rynku. To kompromis, który ma przynieść przełom w negocjacjach brexitowych z Brukselą, tak przynajmniej myśli Londyn. W rzeczywistości jest on zaledwie propozycją, na którą muszą zgodzić się wszystkie 27 państw wspólnoty. Wcale nie jest to oczywiste. Dla jednych to sen o potędze, dla innych gruszki na wierzbie.
Premier May znalazła się w trudnej sytuacji - trójkącie zależności, określającym przyszłość Wielkiej Brytanii. Z jednej strony musi przekonać Brytyjczyków, którzy zagłosowali za Brexitem, że jej propozycje nie zdradzają podstawowych ustaleń referendum - Wielka Brytania nie może wyjść z Unii jedynie z nazwy. Ma stać się samodzielnym, prężnie rozwijającym się krajem, zawierającym z resztą świata bilateralne umowy handlowe, z suwerennym parlamentem, bez ingerencji w jej wewnętrzne sprawy europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. W końcu, ma mieć szczelne granice. Wizja premier Theresy May odległa jest od tego scenariusza. Zweryfikowały ją miesiące bezowocnych negocjacji z Brukselą i rzeczywistość, z którą Wielka Brytania właśnie się zderza.
Szefowa brytyjskiego rządu musi także uspokoić prawie połowę obywateli Wielkiej Brytanii, którzy zagłosowali przeciwko Brexitowi. Musi ich przekonać, że wyjście z Unii nie doprowadzi do katastrofy ekonomicznej. Kraj nadal będzie nowoczesnym, europejskim mocarstwem z poszanowaniem praw człowieka i pracowniczych, do których przyzwyczaiło Brytyjczyków członkostwo we Wspólnocie. Wreszcie trzecim bokiem Brexitowego trójkąta są biurokraci zasiadający w Brukseli. I to tym najważniejszym. Do nich należy analiza propozycji Londynu i przedstawienie ich w pozytywnym świetle tak, by zatwierdził je drogą głosowania Parlament Europejski. Bez tego Brexit będzie tylko dziwnie brzmiącym słowem, a w najgorszym przypadku, skokiem na głowę do pustego basenu.
Radość z powodu wypracowanego kompromisu w gabinecie May nie trwała długo. 48 godzin po jego zawarciu straciła ministra do spraw Brexitu i szefa dyplomacji. Obaj panowie, Davis i Johnson, doszli do wniosku, że jej wizja zdradza ich eurosceptyczne przekonania. Zgodzili się z nią, ale tylko na chwilę. Zwyciężył cynizm. Theresa May to nie Juliusz Cezar, ale te rezygnacje przypominają szekspirowski cios w plecy. Zresztą sporo było w tym prawdziwego teatru. Johnson dał się nawet sfotografować, podpisując list rezygnacyjny, w którym opłakuje umierający "sen o Brexicie" - na zdjęciu wygląda bardziej na zrozpaczonego Romea niż knującego Brutusa. Ale to tylko pozory. Jeszcze nigdy w historii brytyjskiej polityki odchodzący minister nie uwiecznił się w ten sposób i nie opublikował fotografii własnego harakiri. To nie tyle dokument współczesnej historii, co ilustracja ego Johnsona. Obaj panowie, będąc poza rządem, mogą teraz bez przeszkód agitować za twardym Brexitem. Boris Johnson, po swych kadencjach burmistrza Londynu i szefa dyplomacji, może też bez przeszkód ostrzyć zęby na najważniejszy urząd polityczny w królestwie - fotel premiera.
Nie wiadomo, czy Theresa May przetrwa ten kryzys. Plastry i bandaże na razie zdają egzamin, ale nawet jeśli uda jej się zaprowadzić porządek w gabinecie, nie wiadomo, czy wciąż dysponuje większością w parlamencie. Każde następne głosowanie nad rządową propozycją w Izbie Gmin, rozwieje te wątpliwości. Na razie nie odczuwa frontalnego ataku ze strony eurosceptycznych posłów swej partii: konserwatystów - tych boi się bardziej niż opozycji. Tylko dlatego, że nie widzą oni sensownej alternatywy. Być może dotarło też do nich, że na kilka tygodni przed najważniejszym etapem negocjacji z Brukselą nie powinni kalać własnego gniazda. Nie wiadomo też, jakim głosem przemówi do nich były minister Boris Johnson, jastrząb Brexitu, i czy poderwie ich do lotu.
Wielka Brytania przeżywa politycznie najtrudniejszy okres od zakończenia II wojny światowej. Stawką jest przyszłość całych pokoleń i bezpieczeństwo piątej co do wielkości gospodarki świata. Może na koniec warto przypomnieć, co legło u podstaw decyzji o Brexicie, skoro zbliżmy się do jego nieuchronnego końca. Nastąpi on 29 marca przyszłego roku, gdy Wielka Brytania formalnie opuści struktury Unii Europejskiej. Są ku temu różne powody, ale największym jest ignorancja: brak podstawowej wiedzy na temat funkcjonowania Wspólnoty, podsycany udowodnionymi już dziś kłamstwami, jakimi karmiono elektorat podczas referendalnej kampanii. Gdzie te obiecane 350 milionów funtów tygodniowo, które zasilić miały brytyjską służbę zdrowia zamiast płynąć do Brukseli? Tego retorycznego pytania dziś już nawet nikt nie zadaje.
To jednak nie jest najważniejszy powód, dla którego Brytyjczycy w stosunku 52 proc. do 48 proc. głosów opowiedzieli się za Brexitem. Główną przyczyną jest człowiek - obywatel Unii Europejskiej - który zgodnie z obowiązującym prawem odważył osiedlić się na Wyspach w liczbach dla Brytyjczyków astronomicznych. Dopiero wówczas poczuli się na prawdę zagrożeni. Jak we wszystkich europejskich historiach również i w tej pojawił się ważny polski wątek, dziś sięgający okrągłego miliona.
(mch)