Ponad 30 lat temu wybraliśmy się w szaloną podróż. Najpierw do Berlina Zachodniego, a stamtąd, na rajd po europejskich stolicach. Pierwszą na trasie była Praga. Zmęczeni zwiedzaniem muzeów i galerii, wylądowaliśmy wieczorem w kawiarni, skąd można było podziwiać panoramę miasta – jego piękne mosty i wieże kościołów. To przytulne miejsce nad Wełtawą skrywało w sobie coś jeszcze.
Ale najpierw krótka lekcja historii - dopiero co zakończył się stan wojenny w Polsce, Mur Berliński stał nadal, a my, od kilku lat, mieszkaliśmy w Wielkiej Brytanii, bez możliwości powrotu do Polski. Gdybym przekroczył granicę, odebrano by mi paszport i ubrano w mundur wojskowy. Następnie wylądowałabym w czołgu.
Pamiętam ten skurcz w gardle, gdy jadąc przez DDR, mijaliśmy samochodem drogowskazy na Zieloną Górę i Wrocław. Dziś to może wydawać się to dziwne, ale byliśmy wówczas przekonani, że nigdy więcej nie odwiedzimy Polski - takie chore to były czasy. Kilka lat później wszystko runęło przy Okrągłym Stole, ale to dopiero miało się zdarzyć. Wróćmy zatem do kawiarni w Pradze, do ciastka z kremem i kawy, którą zamówiliśmy z przyjaciółmi po dniu delektowania się zabytkami.
Na świecie nie było jeszcze internetu ani serwisów społecznościowych. Nie można były wysyłać e-maili. Nawet telefony komórkowe spały jeszcze w głowach naukowców. Istniało natomiast radio i telewizja, a ja pracowałem w BBC. Nagle, między jednym łykiem kawy a drugim, usłyszałem znajomy głos. Instynktownie odwróciłem się przez ramię i ujrzałem równie znajomą postać. W rogu kawiarni, z grupą przyjaciół, siedział Vaclav Havel.
Mam w sobie taki patent - jeśli spotykam na swojej drodze osobę, która ma dla mnie znaczenie, podchodzę do niej. Grzecznie się przedstawiam i dziękuję za to co robi, po czym szybko odchodzę. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby ktoś odesłał mnie z kwitkiem. Wszystko zależy od tonu i słów jakie dobieram. W Londynie co chwilę wpadam na znanych ludzi. Do podjęcia jest wówczas jedna decyzja. Jeśli to Robbie Williams, nie zatrzymuje się. Ale jeśli na przystanku autobusowym czeka Ken Loach, podchodzę i podaje mu dłoń. Na przykład.
Dzień dobry panie Havel - przywitałem się po angielsku, podchodząc do stolika. Przyjechałem właśnie z Londynu i chciałem panu powiedzieć, że tam, nad Tamizą, wiemy doskonale kim pan jest i co pan robi. Ludzie bardzo pana cenią i podziwiają. Byłem już gotowy do głębokiego ukłonu, gdy Havel, z uśmiechem na twarzy, wyciągnął do mnie dłoń. Uścisnął ją ciepło, po czym chwytając się za klapę marynarki, odsłonił ją, jakby chciał mi pokazać ukrytą gwiazdę szeryfa. I pokazał. Z wewnętrznej kieszeni, na wysokości serca, wystawała szczoteczka do zębów. Zawsze ją noszę przy sobie - powiedział - bo nigdy nie wiadomo, kiedy policja może mnie zatrzymać.
Kiedy tydzień później wracaliśmy do Londynu, wyświetlałem w głowie te sceny z kawiarni w Pradze. Jak kilka lat później Vaclav Havel zostawał prezydentem Czechosłowacji, robiłem to samo. Gdy gasła gwiazda pisarza prezydenta, czułem ciepło jakie zostawił mi w dłoni. Czasami ocieramy się o granice wielkiej historii. Nie wszystkim jest pisane zostanie Havlem czy Wałęsą. Nie każdy ma zapisaną w gwiazdach misję Ghandiego czy Nelsona Mandeli. Można czytać o nich książki i oglądać filmy. Ale wiem, że takie osobiste spotkania, mogą uczynić z nas lepszych ludzi. Tego nie da się zważyć ani zmierzyć. To po prostu czuje się w kościach.