Od kilku dni krwawię. Wypływa ze mnie błękitna plazma i nie chce krzepnąć. Jest tego samego koloru co flaga, która łopocze nad Brukselą. A wszystko przez te sondaże! Siedmiopunktowa przewaga zwolenników Brexitu mnie paraliżuje. Czuje się jakbym uderzał głową w ścianę. W oczach mam gwiazdy, ale nie te, które Europa umieściła kiedyś na swoim sztandarze.
Piszę o tym gorzko, bo jestem Europejczykiem, w dodatku do małego kwadratu. W jednej kieszeni mam brytyjski paszport, a w drugiej polski. Pamiętam jak przekraczałem istniejące granice w zimnowojennym horrorze. Pamiętam tę radość z upadającego muru i tę dziewiątą Beethovena, która owinęła Europę pokojowym bandażem. Pamiętam dzień, gdy Unia połknęła Polskę, a Polska z radością dała jej się połknąć. I pamiętam uniesienie, z jakim po raz pierwszy mknąłem pod kanałem La Manche w objęcia nowej Europy. Tunel tak wymyślono, że wjeżdżając do niego i wysiadając nie widzi się morza. Wyspa - myślałem wtedy - stała się nawet fizycznie częścią kontynentu.
Europa się jednoczyła, a każdy z nas płacił za to osobista cenę. Ponieważ mieszkałem w Wielkiej Brytanii, by otrzymać paszport, musiałem złożyć ślubowanie najważniejszej w kraju Elżbiecie. Ja, republikański chłopak znad Wisły, stałem się poddanym Jej Królewskiej Mości. Zrobiłem to dla siebie, dla Wielkiej Brytanii, ale najbardziej dla tych najważniejszych słów w paszporcie: Unia Europejska - to ona była dla mnie prawdziwą królową.
Dziś jestem w żałobie. Wprawdzie jeszcze nikt nie umarł i nie było pogrzebu, ale czuję, że za kilka dni nastąpi zgon czegoś ważnego. Sondaże zwiastują nadejście końca. Ktoś powie: to tylko sondaże! Ale strach zabija. Czyżby miał skończyć się mój sen o Europe, a wraz zanim przekonanie, że od lat żyje wśród światłych i otwartych ludzi?
Przymykałem uszy na brednie, które od miesięcy wygłaszali zwolennicy Brexitu - o utracie suwerenności i erozji starych brytyjskich wartości, w końcu o milionach funtów płynących codziennie do Brukseli za nic. Nie słuchałem, gdy wmawiano mi, że napływający na Wyspy imigranci brukają oblicze tej ziemi. Jestem przecież jednym z nich. Jeśli je zmieniam, to na pewno na lepsze.
Wielka Brytania zawsze czerpała z Unii korzyści, sprytnie chroniąc siebie. Nie podpisała układu z Schengen, przez co zachowała kontrolę granic. Została wierna szterlingowi i podpisała wiele klauzul, które skutecznie wykluczyły ją z uchwalanych w Brukseli dyrektyw. Tego jednak było za mało. Zamarzyli o potędze moi sąsiedzi - Wyspiarze. O wysokich murach i z kolczastego drutu zasiekach. Zawsze mieli je w głowie, a teraz przyśnił im się olbrzym, który kiedyś miał pod stopami jedną trzecią świata. Zdradzili - bo jak inaczej nazwać to szaleństwo? Wszelkie ekonomiczne wskaźniki mówią o kwitnącej gospodarce, malejącym bezrobociu i rosnących płacach - to kolejny dowód na to, że Wielka Brytania ma się dobrze w europejskiej rodzinie. Powinna być z tego dumna, a tymczasem szykuje się Brexit.
Najgorsze jest to, że przeciętny zjadacz brytyjskiego chleba nie ma pojęcia o tym, co Wielka Brytania może, a czego nie może w Brukseli. Bez względu na to, z jakim cyrografem wraca stamtąd premier Cameron, przeciętny zjadacz chleba zajęty jest głownie przeżuwaniem. Nie w smak mu pertraktacje. Premier David Cameron wynegocjował przecież ograniczenia w świadczeniach dla imigrantów i wykluczył dalszą polityczną integrację kraju z Brukselą. Także funt otrzymał gwarancję, że Euro nie będzie ucierało mu nosa. Wszystko to nie ma jednak większego znaczenia, bo przeciętny Brytyjczyk zagłosuje instynktem. Rozum zostawi w szatni. Wybierze hermetycznie zamkniętą Wyspę i odwróci się plecami do unijnych wartości, z takim trudem wypracowanych na zgliszczach drugiej wojny światowej. Jakże niebezpieczny to eksperyment.
Musi paść kilka cierpkich słów pod adresem pomysłodawcy tego referendum. Na pewno nie był nim naród. On nie podpisywał petycji, nie domagał się glosowania nad unijną przyszłością Wielkiej Brytanii. O nie !!!! Architektem tej idei, jednoosobowym i wyłącznie odpowiedzialnym, jest - o dziwo - człowiek, który dziś przewodzi kampanii za pozostaniem we wspólnocie. Nazywa się David Cameron. To on obiecał referendum Brytyjczykom w przedwyborczym manifeście. Jak nieuważny dentysta dotknął nerwu, który uśpiony, tylko czekał, by obudzić się z krzykiem. Nie zrobił tego z myślą o narodzie, marzył raczej o wygranych wyborach - podzieleni na tle Europy konserwatyści mogli oddać swe glosy na skrajaną prawicę lub zaufać centrystom. Trzeba było temu zapobiec. W ten sposób referendum, jak pięćset plus, stało się przynętą, którą połknął naród. Teraz dopiero widzę, jak staranie wypełniono ją siarką.
W co wierzą zwolennicy Brexitu? W białą, rdzenną i tradycyjną Wielką Brytanię. Nie chcą imigrantów, i nieważne, czy pochodzą z Syrii czy z Polski. Nawet jeśli wyjście z Unii doprowadzi do recesji i ostracyzmu, ich zdaniem warto! Każdy sensownie myślący człowiek, kładąc na szali niepewne następstwa Brexitu i skomplikowane, ale sprawdzone realia unijnego bytu, powinien trzymać się wspólnoty. Dyktuje to samozachowawczy instynkt. Wielka Brytania ma obecnie dostęp do wspólnego rynku, może handlować na dogodnych zasadach, rozwijać się i bogacić w imię pomnażania rodzinnych dóbr i budowania ważnej, europejskiej marki. W świecie zdominowanym przez Stany Zjednoczone, a gospodarczo opętanym przez Chiny, to ważne, by funkcjonował mechanizm składający się z 28 podobnie myślących nacji.
Brytyjczycy nazywają Unię Stanami Zjednoczonymi Europy, mówią o niej: zdominowana przez Niemcy federalna zgraja! W obu przypadkach obnażają uprzedzania, które dawno powinien był wygumkować bieg czasu. Gdy patrzę na wysokie wapienne klify Dover, myślę jak pięknie witały przybyszów z Europy, gdy przez kanał La Manche płynęli w kierunku angielskiego wybrzeża. Jeśli Brexit stanie się faktem, będą szczerzyc kły i odstraszając obcych. Nie podoba mi się wizja Wielkiej Brytanii, która na innych szczeka.
Łatwo obliczyć, że na Wyspy spływają dotacje i to niemałe. Wiedzą coś na ten temat rolnicy. Gdyby nie system finansowania unijnych projektów, taka Kornwalia, na przykład, przypominałby dziś transylwańskie wioski, a nie krainę mlekiem płynącą. Tam liczba zwolenników Brexitu jest największa. Żonglują frazesami o Brukseli sprawującej nad nimi władzę i żaden profesor ich nie przekona. Nie wiedzą, że z zakręconego unijnego kurka, nie poleje się nagle miód z Londynu. Brexit nie spłodzi milionów pracowitych pszczół, a te nie zrobią obiecanego miodu. Nie w tym kraju i nie w tym ulu.
Siedzę tak sobie pod londyńską strzechą i załamuję ręce nad przyszłością tej ziemi, od czasu do czasu doznając mocnego wstrząsu. To odzywają się resztki nadziei. Może wbrew przepowiedniom i sondażom, Brytyjczycy pomaszerują do urn by opowiedzieć się za Europą? Utopią ksenofobie w Tamizie, ostudzą w morzu antyimigranckie nastroje ....i zostaną. Może jakimś cudem załatają we mnie otwartą ranę, zanim ten błękit z gwiazdami wypompuje moje pęknięte serce. Nawet jeśli szykuje się Brexit, ja oddam głos za Europę. W końcu to referendum można wygrać nawet jednym głosem.