Nie należę do pokolenia, któremu 13 grudnia zabrano "Teleranek". Jestem nieco starszy. Tamtego pamiętnego dnia poszedłem na premierę do teatru. Aktorzy zignorowali generała i jego Radę Upodlenia Narodowego. Wyszli na scenę. Stali się tym samym pierwszymi bohaterami stanu wojennego, a my na widowni, pierwszymi jego partyzantami. Potem nastały trzy miesiące laby na studiach i wznowienie zajęć na wiosnę. Na pierwszym wykładzie powitał nas pan w mundurze. Pamiętam, że mówił coś o zdrajcach z Solidarności.
Mieliśmy własny kosmos. Bez pieniędzy i perspektyw, wycofaliśmy się do okopów kultury. Stan wojenny przeżyliśmy cudownie. Co miesiąc kąpaliśmy się w strumieniach armatek wodnych, a co dzień, w grupie poetów, muzyków i kabareciarzy, podlewaliśmy duszę tanim alkoholem. Żyliśmy, by nie umierać. Biedni, ale szczęśliwi, równi i zbratani - to była wewnętrzna rewolucja, bez ofiar.
Niełatwo było rzucić trudny początek, by na oślep wracać na jeszcze trudniejszy koniec. Na Dzikim Wschodzie wybierano dopiero szeryfów, zakładano na preriach nowe miasta. Na szczęście obeszło się bez szubienic i samosądów. Nie mieliśmy polskiego Ceausescu, a kraj nie rozpadł się jak Jugosławia, która w morzu krwi utopiła demony
Kiedy na koniec studiów chciano zwerbować mnie do wywiadu, podziękowałem (mama uczyła mnie dobrych manier). Jakiś kapral z cynicznym uśmiecham wbił pieczątkę w zielonej, wojskowej książeczce i wręczył mi bilet do czołgu - kierunek Suwałki. Dla dwudziestokilkuletniego pięknoducha, perspektywa dwunastu miesięcy pod pancerzem nie wchodziła w rachubę. Wolałem zostać bezpańskim Szarikiem. Spakowałem plecak i jak załoga Rudego, ruszyłem na Berlin. Potem dalej, do Londynu.
Trzy lata później, nie pytając mnie o zdanie, jakiś stolarz w Warszawie zbudował stół w kształcie koła. Nie miał ani początku, ani końca - zresztą do dziś go nie ma. Pracowałem już wtedy w BBC. Miałem mieszkanie i tzw. korzenie zapuszczone nad Tamizą. Myśleliśmy z żoną o dziecku. Niełatwo było rzucić trudny początek, by na oślep wracać na jeszcze trudniejszy koniec. Na Dzikim Wschodzie wybierano dopiero szeryfów, zakładano na preriach nowe miasta. Na szczęście obeszło się bez szubienic i samosądów. Nie mieliśmy polskiego Ceausescu, a kraj nie rozpadł się jak Jugosławia, która w morzu krwi utopiła demony. My woleliśmy topić w Wiśle marzannę, wierząc, że kiedyś odbijemy się od dna, że kiedyś staniemy na nogi.
Obserwowałem to wszystko zza niewielkiej wody. Najpierw w telewizorze, potem przez internet. Kiedy jedni fascynowali się aferami początku lat 90., ja zachwycałem się zmieniającym się językiem polskich parlamentarzystów. Lepiej niż wcześniej, leżały też na nich garnitury. Pamiętam, że godzinami oglądałem obrady Sejmu, ciesząc się jak dziecko, że można było wszystko powiedzieć, a niektórzy robili to nawet w eleganckim stylu. Takie były te moje małe radości w tej Wielkiej Brytanii. Tworzyła się nowa tkanka, nowe standardy. Choć polska scena polityczna podobna była do włoskiej, mnie to nie przeszkadzało. Elektryk został prezydentem, a prezydent Wielkim Elektrykiem. Lepsze to - myślałem - niż znany wszystkim scenariusz z Orwella.
Piszę na skróty, w siedmiomilowych butach, zresztą trochę już za ciasnych.
Potem był Nobel dla Szymborskiej. Balcerowicz rzucił kraj na głęboką wodę, Małysz skakał najdalej, a Jan Paweł II pochylał się najniżej. Przeprosiliśmy za Jedwabne i nadepnęli na gaz gospodarce, weszliśmy do NATO i Unii Europejskiej. Staliśmy się współgospodarzami nowej Europy.
Mija 25. rocznica sukcesu stolarza z Warszawy. W kraju bywam często. Realizuję własne projekty, działam społecznie i odwiedzam przyjaciół. Oddaje tyle, ile mogę. Przed wyjazdem Polska dała mi dużo - wykształcenie - i świadomość, że mogę osiągnąć wszystko, jeśli nauczę się liczyć na siebie. Teraz ojczyzna sięga po to samo, mimo że nikt jej takiej lekcji nie dawał (na pewno nie historia). I z tej perspektywy rozpiera mnie duma. Bo odbierając bilet do czołgu, czy susząc zlane zomowskimi szczynami ubranie, nie myślałem, że kiedyś przejeżdżając z Niemiec do Polski, nie będę nawet ściągał nogi z gazu. Że moje dzieci będą dwujęzyczne i dwukulturowe. Że z dwoma paszportami na jednej piersi będę się czuł Europejczykiem. Zawsze najpierw Polakiem. Dopiero później, plastikowym Anglikiem.
jestem pierwszym, powojennym pokoleniem, które nie musiało ryzykować życia i ponosić ostatecznych ofiar. Zabawy w berka z zomowcami były niczym w porównaniu z masakrą na Placu Tiananmen, rumuńską Timisoarą czy rzezią w Bośni. My nie musieliśmy brać na ramię karabinów, ani budować przeciwlotniczych schronów. Nie wchodziliśmy o zmroku do lasu
Były też trudne chwile: niszczycielskie powodzie, pożary, wypadki w kopalniach i załamujące się pod ciężarem śniegu dachy. Wicepremierami mojego kraju zostali Lepper i Giertych - to przeżyłem chyba najbardziej. W końcu z nieba spadł samolot, po raz pierwszy w historii lotniczych katastrof wywołując prawdziwe trzęsienie ziemi. Każdy kraj ma swoje tragedie. Niepotrzebne są tu licytacje, zresztą zawsze biliśmy w tym rekordy. Jedna myśl nie opuszcza mnie nigdy - jestem pierwszym, powojennym pokoleniem, które nie musiało ryzykować życia i ponosić ostatecznych ofiar. Zabawy w berka z zomowcami były niczym w porównaniu z masakrą na Placu Tiananmen, rumuńską Timisoarą czy rzezią w Bośni. My nie musieliśmy brać na ramię karabinów, ani budować przeciwlotniczych schronów. Nie wchodziliśmy o zmroku do lasu. Dziś ludziom wiedzie się różnie, nie zawsze sprawiedliwie, ale nie boją się widma bezsensownej śmierci.
Za to też, w imieniu rodaków, pragnę podziękować stolarzowi z Warszawy.