Uzgodniono wstępny tekst porozumienia w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Premier Teresa May zwołała na dziś nadzwyczajne posiedzenie gabinetu, by upewnić się, że ma za sobą w tym zakresie poparcie ministrów. Zawsze powtarzała - Brexit to Brexit - nie wdając się specjalnie w niuanse. Ale przyszedł moment, gdy każde słowo się liczy. Każda postawiona kropka i przecinek.
Brytyjczycy w końcu zderzają się rzeczywistością, którą określili głosując za opuszczeniem Wspólnoty w referendum. Plan był prosty: Wielka Brytania wyjdzie z Unii jak najmniejszym kosztem. Otworzy szeroko wrota na handel z resztą świata i popłynie w kierunku świetlanej przyszłości na statku HMS Brexit. Pieniądze zaoszczędzone na składkach unijnych zasilą służbę zdrowie i to w granicach 350 milionów funtów tygodniowo. Zniknie jarzmo Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości - takie aspirację nazajutrz po referendum miała ponad połowa Brytyjczyków, którzy zagłosowali za opuszczeniem Wspólnoty. Od tego czasu minęły ponad dwa lata. Dla uczestniczących w negocjacjach polityków tekst wstępnego porozumienia nie jest niespodzianką. Dla Brytyjczyków będzie to zimny prysznic.
Po pierwsze Wielka Brytania prawdopodobnie pozostanie w unii celnej i zachowa ścisłą współpracę ekonomiczną z Brukselą. W dodatku na czas bliżej nieokreślony. Nie znamy jeszcze pełniej treści porozumienia, ale to jedyny sposób by uniknąć konstytucyjnego rozpadu Zjednoczonego Królestwa. Gdyby przyjąć Brexit w wersji pierwotnej - tej bez refleksji - powstała w jego wyniku unijna granica w Irlandii podzieliłaby fizycznie wyspę na Republikę i związany z koroną Ulster. Przejeżdżajcie przez nią ciężarówki i samochody osobowe podlegałyby kontroli celnej. Na granicy pojawiłyby się zapory, a to już tylko rzut kamieniem do wieżyczek kontrolnych, które przez lata przypominały katolikom i protestantom z Zielonej Wyspy jak bardzo jest podzielona. Końcowe porozumienie musiało wykluczyć powrót do przeszłości - z powodu podziałów w przeszłości w Irlandii ginęli ludzie.
Obejściem tego problemu jest pozostawienie całej Wielkiej Brytanii w unii celnej wraz z obowiązkiem przestrzegania dyrektyw Brukseli w dziedzinie praw pracowniczych, ochrony środowiska i podatków. Po Brexicie Wielka Brytania miała stać się wolna od formalnych wpływów Brukseli. Wygląda na to, że je zachowa. W dodatku opuszczając Wspólnotę straci jakikolwiek wpływ na przyszłe kształtowanie jej prawa. Będzie musiała też zapłacić rachunek rozwodowy w wysokości 39 miliardów funtów. Nic dziwnego, że premier May z trwogą prowadzi dziś rozmowy z ministrami. Bez zgody gabinetu nie może być mowy o głosowaniu nad porozumieniem w parlamencie. Kilku ministrów już nieoficjalnie zapowiedziało, że nie poprą umowy zawartej w tym kształcie.
Kwestie praw dla obywateli Unii Europejskiej i tzw. okresu przejściowego zostały już dawno załatwione. Obywatele Wspólnoty mieszkający na Wyspach zachowają je w niezmienionej formie, tak jak ci, którzy zdecydują się tu osiedlić do końca 2021 roku. Ponieważ w podobnej sytuacji znajdą się Brytyjczycy mieszkający w Europie. Wiadomo, że obie strony musiały się w tej kwestii porozumieć. Ale są inne. Bruksela nigdy nie przejmowała się specjalnie kryzysem konstytucyjnym, w jakim znalazłoby się Zjednoczone Królestwo w przypadku unijnej granicy przecinającej Irlandię - to nie był jej problem. Tu na ustępstwa musiała pójść Wielka Brytania - po prostu zabrakło jej asów w rękawie. Unia ma obowiązek chronienia swych członków, a Republika Irlandii nie zamierza jej opuścić. Jest wiernym i wdzięcznym sojusznikiem. Jakikolwiek układ zawarty z Londynem w sprawie Brexitu zawsze będzie traktował Dublin preferencyjnie. I tak się stało. Republika - według wstępnego porozumienia - nie straci swobody handlu z brytyjskim Ulsterem. To dla jej gospodarki bardzo istotna gwarancja.
Pozostając de facto w unii celnej Wielka Brytania wiąże sobie ręce w zakresie realizacji bilateralnych umów handlowych z krajami trzecimi spoza europejskiej wspólnoty. To była jedna z marchewek, jakimi zwolennicy Brexitu kusili wyborców. Będzie mogła je zawierać dopiero, gdy unię celną opuści, ale z dostępnych informacji wynika, że nie ustalono takiego terminu. Proponowane porozumienie pozbawia zatem Wielka Brytanię możliwości manewru. Opuści Unie - przynajmniej na początku - jedynie z nazwy. Taki rozwój wypadków będzie dla brexitowców kapitulacją wobec Brukseli. Już teraz słyszę okrzyki: wstyd i hańba! Nie na to głosowaliśmy!
Nawet jeśli Theresie May uda się przekonać własny gabinet, głosowanie nad tekstem wstępnego porozumienia w parlamencie będzie gorszą przeprawą. Izba Gmin jest spolaryzowana w tym temacie. Brexit podzielił partie polityczne. Jakakolwiek sugestia, że Irlandia Północna może po wyjściu z Unii być traktowana inaczej niż reszta Zjednoczonego Królestwa będzie fundamentalnym zagrożeniem dla rządzącej koalicji.
Zwołując po referendum przedterminowe wybory, premier May chciała wzmocnić pozycję swej partii w parlamencie. Osiągnęła jednak efekt odwrotny. Wprawdzie konserwatyści wybory wygrali, ale by stworzyć skuteczny rząd, musieli porozumieć się dziesięcioma posłami z północnoirlandzkiej partii DUP - to protestanci przywiązani do Korony. Jeśli w wyniku zawartego porozumienia z Brukselą przestaliby popierać rząd Teresy May, konserwatyści utracą większość w parlamencie. Jeśli członkowie jej własnej partii obrócą się przeciw Theresie May, wygranie kluczowego glosowania w sprawie Brexitu będzie niemożliwe.
Trudno określić co stałoby się potem - powrót do stołu negocjacyjnego z Brukselą lub opuszczenie Unii bez porozumienia są jedynymi możliwymi opcjami. Ta pierwsza w nieokreślony sposób przedłużyłaby proces wyjścia w czasie, ta druga byłby katastrofą, której wszyscy chcą uniknąć.
Jest jeszcze jeden scenariusz, któremu warto się przyjrzeć. Premier May przegrywa kluczowe głosowanie w parlamencie. Opozycja natychmiast wzywa do kolejnych przedterminowych wyborów. Osłabiony rząd się na to godzi lub nie. W obu przypadkach kwestia zorganizowania drugiego referendum stałaby się istotnym puntem strategii politycznej. Wielka Brytania ma opuścić Unię Europejską 29 marca 2019 roku. Tej daty nikt jej nie narzucił - to premier May ją zaproponowała. Do tego czasu jeszcze wiele może się zdarzyć. W politycznym kalejdoskopie wciąż wiele jest niewiadomych.
(az)