"Wielka Brytania nie wyjdzie z Unii Europejskiej, póki relacje ze Wspólnotą nie staną się jasne" - to słowa ministra finansów Georga Osborne’a na godzinę przed otwarciem giełdy w Londynie. Nie mam kryształowej kuli, ale oczy i uszy trzymam otwarte. W tym samym czasie lider kampanii za Brexitem Boris Johnson, przekonuje w prasie, że miejsce jego kraju jest w sercu Europy. Od referendum minęły 72 godziny, a ja nie wiem, czy wierzyć zmysłom, czy zdać się tylko na wiarę.

REKLAMA

"Nawet najgorliwsi zwolennicy Brexitu muszą przyznać, że wynik referendum, 52 proc. - 48 proc. za wyjściem, nie był przytłaczający" - napisał w dzienniku "Daily Telegraph", Boris Johnson. Gdy czytałem ten artykuł, z niedowierzaniem przecierałem źrenice. Oto lider kampanii za opuszczeniem Wspólnoty, przekonuje, że Wielka Brytania zachowa w przyszłości dokładnie te same prawa i przywileje, w tym dostęp do wspólnego rynku, swobodny ruch jej obywateli w Unii Europejskiej, łącznie z prawem do osiedlania się i pracy.

Co jest grane?

"Nie ma powodu do pośpiechu" - napisał Johnson zaznaczając, że jedyną zmianą będzie "wyłączenie Wielkiej Brytanii z sytemu nieprzezroczystej, unijnej legislacji". Funt szterling wytrzyma to napięcie, gospodarka również się nie załamie. Wszystko będzie OK - zdaje się zapewniać czytelników przywódca brexitowców. Facet nie traci poczucia humoru - myślę. Sytuacja jest naprawdę poważna, a w jego artykule aż roi się od jednorożców. Nie da się wyprowadzić kraju z Unii, przywrócić granice i liczyć, że nikt tego nie zauważy. To marzenia o niebieskich migdałach. Wizja Wielkiej Brytanii przedstawiana przez Johnsona w "Daily Telegraph", to wizja kraju członkowskiego Unii.

Boris Johnson jest byłym burmistrzem Londynu. Nie jest natomiast członkiem gabinetu i nie może brać udziału w rozmowach przygotowujących Brexit. Nie zasiada nawet w Izbie Gmin. Stanowił mocny głos w kampanii, a jego dowcipy zjednały brexitowcom więcej zwolenników niż merytoryczna dyskusja. Referendum nie było jednak programem satyrycznym. Dziś, czytając jego artykuł w ważnym brytyjskim dzienniku, ludzie, którzy zagłosowali za Brexitem, powinni sami zainicjować petycję o rozpisanie drugiego referendum. Staje się to oczywiste, że Johnson i jego drużyna nie mają i nie mieli żadnego planu.

Kolega koledze

Zapowiadając swą rezygnację, David Cameron odroczył uruchomienie artykułu 50. Traktatu Lizbońskiego na co najmniej trzy miesiące. Kolejny krok w tak newralgicznym dla Wielkiej Brytanii czasie powinien, jego zdaniem, uczynić nowy premier. Zostanie nim mianowany przez partię lider Konserwatystów i to do niego należeć będzie podjęcie tej decyzji. Jeśli historia jest sprawiedliwa, zostanie nim Boris Johnson. Dziś słyszymy z jego ust, że nie ma co się spieszyć. Po drugie, "owe nowe relacje z Unią Europejską", o których mówi minister finansów, zdradzają chęć Brytyjczyków do przeprowadzenia najpierw nieformalnych rozmów z Brukselą, a w zależności od wyniku, na wokandzie pojawi się (lub nie) Brexit.

Wyraz twarzy Borisa Johnsona po ogłoszeniu wyników referendum mówił sam za siebie. Nie przypominał zwycięskiego trybuna, który po miesiącach żarliwej kampanii wypowiada słowo "Victoria". Wyglądał na zmęczonego nocnym czuwaniem, ale przede wszystkim był przerażony. Trochę jak chłopak, który pod nieobecność rodziców, stłukł żyrandole, podpalił podłogi i powyrywał z framugami okna. Teraz rzeczywistość puka do drzwi, a takiej katastrofy nie da się naprawić w mgnieniu oka. To przerażenie zmieniło się w panikę, gdy David Cameron zrzucił odpowiedzialność za przygotowanie Brexitu na brexitowców. Jego kolega ze studiów, Johnson, myślał zapewne, że po starej znajomości Cameron wykona brudną robotę za niego. Niestety się przeliczył.

Niezbadane wyroki

Politycy nie lubią słowa Brexit. Częściej wypowiadają je obserwatorzy. Nie padło ono w artykule Borisa Johnsona, nie wspomniał o nim minister finansów George Osborne, który dramatycznie zapewniał światową finansjerę, że wszystko jest pod kontrolą. Warto wytłumaczyć pewien ważny aspekt tego referendum. Bez wątpienia jest ono demokratycznym werdyktem, ale o charakterze wyłącznie konsultacyjnym. O tym, czy Wielka Brytania wyjdzie z Unii Europejskiej zadecyduje ustawa, która będzie musiała zostać przegłosowana w parlamencie. Dwie trzecie deputowanych w Izbie Gmin opowiada się za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Broń Boże nie sugeruję, że ośmielą się przeciwstawić woli narodu i zignorują referendum. Zaznaczam jedynie, że to, co stanie się wciągu najbliższych trzech miesięcy, będzie kluczowe.

Cześć Brytyjczyków, którzy zagłosowali za Brexitem, jest w szoku. Dołujący funt, zawirowania na giełdach, zagrożenie dla cen nieruchomości stały się faktem. W dalszej perspektywie jest lęk o emerytury i rosnące koszty utrzymania. Gdy przed referendum ostrzegali przed tym ekonomiści, przywódcy kampanii za wyjściem z Unii - w tym Boris Johnson - zarzucali im, że manipulują strachem. Wszystko będzie OK - mówili elektoratowi, a ten im zawierzył. Jeśli w ciągu następnych trzech miesięcy przerażenie tym, co się stanie, złagodzi apetyt na Brexit, możliwe, że do głosu dojadą zwolennicy rozwiązań kreatywnych.

Szatkowanie kraju

Jednym z nich byłoby rozpisanie przyspieszonych wyborów parlamentarnych, w których dominującym punktem politycznego manifestu byłaby przyszłość Wielkiej Brytanii w Unii, ale w kontekście wiedzy, jaką TERAZ posiądą Brytyjczycy. Ich rezultat mógłby zostać uznany za ważniejszy od wyniku referendum. Rzeczywistość, zredukowana do pojęcia własnej kieszeni, potrafi zweryfikować wszelkie prognozy i wizje. Ale nie tylko o portfel tu chodzi. Już teraz wiadomo, że jednym z kosztów Brexitu będzie utrata Szkocji. Niewykluczone, że uruchomi także dążenia prowadzące do zjednoczenia Zielonej Wyspy. Wówczas ze Zjednoczonego Królestwa odpłynęłaby również Irlandia Północna. Pozostałaby "Angliowalia" - brzmi to zdecydowanie mniej atrakcyjnie.

Przeciętny Brytyjczyk ma wyspiarską mentalność. Nie myśli o tym, jaką bombę Wielka Brytania zafundowała Europie - jeśli wybuchnie, stanie się to za kanałem La Manche. Czego oczy nie widzą, brytyjskie serce nie czuje. Ale jeśli Brexit miałby zmienić oblicze tej ziemi gospodarczo i konstytucyjnie, wówczas mogą zacząć padać rozliczające pytania. Podstawowym i decydującym czynnikiem, który zawarzył o wyniku referendum, była imigracja. Wielu brexitowców było pod wrażaniem, że w czwartek oddadzą glos, a w piątek rozpoczną się na Wyspach masowe deportacje. Nie żartuję! Jeśli słyszymy coraz częściej o ksenofobicznej nienawiści i atakach na Polaków, ich autorami są troglodyci bez rozumu, których prawo wyborcze obdarzyło ważnym głosem.

Do dna

Problem, przed jakim stoją Brytyjczycy, jest złożony. Oddali glos, najmocniejszy jaki można sobie wyobrazić, bo w referendum. To głos demokratyczny i większość (aczkolwiek nie przytłaczająca) chce Brexitu. Przed organizatorami zwycięskiej kampanii stoi teraz olbrzymi kufel piwa, który nawarzyli. Boris Johnson, Michael Gove i Nigel Farage - będą musieli go wypić. Tylko jeden z nich jest w rządzie. Dwaj byli maskotkami tej kampanii. Ten ostatni, Farage, został z niej nawet usunięty. Ale to pod skrzydłami jego retoryki schroniła się ultraprawicowa część elektoratu. Jeśli przed polskimi ośrodkami pojawiają się teraz rasistowskie hasła, a Polacy wraz z poranną pocztą otrzymują karteczki informujące ich, że są na Wyspach "robactwem" - to jego wina.

Polscy wizjonerzy

Tu musi paść kilka cierpkich słów pod adresem naszych rodaków mieszkających na Wyspach, którzy popierali ideę Brexitu. Szekspir napisałby o nich europejską tragedię. Nie trzeba było dużej wyobraźni, by przewidzieć, że taki rezultat referendum podgrzeje wrogie nam nastroje. To proste - legitymizuje to, co jeszcze do wczoraj chowane było za kołnierzem politycznej poprawności. Daje motłochowi wiarę, że skoro większość tak myśli, od dziś można wykrzykiwać tę nienawiść głośno. Nie będę rozliczał Polaków, którzy na Wyspach nawoływali do wyjścia z Unii. Zrobi to ich własne sumienie i historia.

Opatrunek z Beethovena

Nie chcę też wcierać soli do brytyjskiej rany, ale muszę pokusić się o konkluzję. Wiadomo, że Brexit (jeśli nastąpi) uderzy w gospodarkę. Już rozhuśtał światowe giełdy i osłabił funta. Wyjście z Unii Europejskiej popchnie Szkotów do secesji, a Irlandczyków w kierunku zjednoczenia Zielonej Wyspy. Okaleczona Wielka Brytania, trochę jak Serbia po szaleństwie wojen w Jugosławii, stanie się kadłubkiem swej dawnej świetności. Nie będzie miała ani prawa, ani możliwości ubiegać się o wcześniejszy prestiż. Istnieje jeszcze kontynentalny watek tej historii, o którym nie wolno zapomnieć. Wraz z Brexitem drgawek dostanie też cała Europa, i żadna "Oda do Radości" tej gorączki nie uspokoi.